niedziela, 29 listopada 2015
Arachnofobia - "Roberto Devereux" z Madrytu
O relacjach opery z historią
można pisać sążniście i sporo takich publikacji powstało. Ogólnie rzecz biorąc
libretto i rzeczywistość to są światy równoległe – prawdziwy bywalec teatru
muzycznego raczej nie będzie się skarżył na niezgodność fabuły z tym, co
przeczytał w szkolnym podręczniku. To konwencja, z którą trzeba się oswoić i
pogodzić, jak z tym, że śpiewają zamiast gadać. W dziejach gatunku zdarzają się
oczywiście przypadki kuriozalne, nawet u otrzaskanego odbiorcy budzące już to
zdumienie, już ataki zduszonego śmiechu. Pod tym względem palmę pierwszeństwa
przyznałabym na swój prywatny użytek „Giovannie d’Arco” Verdiego, zaopatrzonej
przez Temistocle Solerę w tekst tak idiotyczny, że stanowi swego rodzaju
campową przyjemność (będzie można ją sobie sprawić już 7 grudnia, bo na swoje
uroczyste otwarcie sezonu wybrała „Giovannę” La Scala). Niegdyś realizator tego
typu utworu nie miał wyjścia, musiał potraktować rzecz tradycyjnie, czyli jak
stoi napisane, podkreślając w ten sposób całą jej absurdalność. Dziś na
inscenizatora czyha pułapka najdokładniej odwrotna: zgodnie z modą powoli
stającą się twardą regułą należy dzieło „uwspółcześnić i przybliżyć”, co z
kolei prowadzi do zapętleń logicznych, z którymi najtęższe umysły mogłyby mieć
problem. Całkiem niezłą ilustrację zjawiska stanowi wystawiony w madryckim
Teatro Real „Roberto Devereux” (premiera
tej produkcji odbyła się w WNO). Ale za nim o spektaklu, kilka zdań o
samym dziele. Stanowi ono owoc osobliwej predylekcji Donizettiego do
angielskiej dynastii Tudorów, której poświęcił cztery opery (sporo, biorąc pod
uwagę, że przetrwała ona zaledwie trzy pokolenia zaś kompozytor zupełnie nie
zauważył jej twórcy, Henryka VII). Każda z nich miała innego librecistę, ale
właściwie tylko „Anna Bolena” wykazuje jakiś związek z rzeczywistymi postaciami
i wydarzeniami historycznymi. Przy tym jakiś nie znaczy silny. Bohaterowie pozostałych mogliby spokojnie nosić zupełnie inne imiona
i pewnie nikt nie zauważyłby żadnych podejrzanych koincydencji. „Roberto
Devereux” był ostatnią odsłoną „cyklu tudorowskiego” zaś jego partytura
powstała w warunkach osobistej klęski i tragedii życiowej. Kompozytor w ciągu
niespełna roku stracił oboje rodziców a czarę goryczy i nieszczęścia dopełniła
a zapewne przelała śmierć jego 29-letniej żony i ich trzeciego dziecka
(wcześniej para przeszła już poronienie i śmierć kolejnego maleństwa).
Donizetti próbował leczyć te rany tak jak wielu z nas czyni do dziś – rzucając
się w pracę. Jej owoc, zaprezentowany publiczności neapolitańskiego Teatro San
Carlo 29 pażdziernika 1837 okazał się udany i przetrwał w standardowym
repertuarze do dziś notując po drodze okresy mniejszej lub większej obecności
na scenach świata. Po raz pierwszy zetknęłam się z tym utworem w nagraniu tyleż
niedoskonałym technicznie, co znakomitym muzycznie: była to rejestracja live
spektaklu z NYCO, z roku 1970 z Beverly
Sills i Placidem Domingo pod Juliusem Rudelem. Zdziwiło mnie wtedy, że
tytułowym bohaterem jest Roberto, nie dość, że jedyny właściwie prawdziwy
czarny charakter (świadomy i konsekwentny uwodziciel żony najlepszego
przyjaciela) podczas gdy wszystkie pozostałe postacie ze szczególnym
uwzględnieniem królowej są od niego ciekawsze. Rola gwiazdorska należy
bezwzględnie do sopranu i bez odpowiednio znakomitej śpiewaczki nie powinno się
wcale tej opery wystawiać. Współcześnie partię tę zawłaszczyły szczególnie dwie
artystki (w wypadku obu pań to słowo nie stanowo li tylko uprzejmości), obie
już mocno zaawansowane wiekiem, ale nadal warte słuchania: Edita Gruberova i
Mariella Devia. Gruberovą mieliśmy okazję podziwiać w TWON podczas koncertowego
wykonania „Roberta” kilka lat temu. To wydarzenie
pozostaje dla mnie jedynym żywym, chociaż niestety odartym z aspektu scenicznego kontaktem z operą
Donizettiego. Wspominam ów wieczór dobrze a w pamięci utkwiła mi nie tylko
protagonistka, ale też świetna Anna Lubańska i bardzo dobry baryton Sangmin
Lee. Zasiadając do oglądania retransmisji z
Madrytu byłam jednak przygotowana do tematu także od strony
realizacyjnej, bo dostępnych jest (również na YT) kilka kompletnych wersji
dzieła. Patrząc na tę z Teatro Real miałam wrażenie, iż reżyser brzydko mówiąc
stoi troszkę w rozkroku pomiędzy tradycją a tzw. nowoczesnością i próbuje
pożenić ogień z wodą. Wyprowadził mianowicie akcję z szesnastego wieku, ale
chciał zachować to, co w powszechnej świadomości z postacią Elżbiety I się
kojarzy, przynajmniej w warstwie obrazkowej. W rezultacie dostaliśmy bohaterów
ubranych w kostiumy z okresu o trzysta
mniej więcej lat późniejszego niż wskazuje libretto i królową, dla
której zaprojektowano dosyć w sumie karykaturalne, niby współczesne kreacje mające nawiązywać swą konstrukcją do
wizerunku znanego z portretów. Podobnie z charakteryzacją: Elżbieta
rozwścieczona i władcza nosiła nastroszoną, krótką blond fryzurę niewątpliwie
bieżącej proweniencji, zaś kiedy w ostatnim akcie rozpacza mamy włosy rzadkie i
w kosmykach (znowu!).Wszystko odbywało się w abstrakcyjnej scenografii
(Madeleine Boyd, także kostiumy) fantastycznie uwypuklającej rolę światła i
cienia, które to elementy w spektaklu były bardzo ważne i znaczące. Całość
podporządkowano jednak koncepcji tyleż czytelnej i atrakcyjnej co banalnej.
Alessandro Talevi poświęcił logikę i charakterystykę Elżbiety zawartą nie tylko
w tekście, ale przede wszystkim w muzyce na rzecz frapującego obrazka. Być może
to kwestia osobistych kompleksów mężczyzny, któremu każda kobieta posiadająca
władzę wydaje się modliszką i
zagrożeniem … Dlatego na scenie
wszechobecny był motyw pająka ogniskujący się w poruszającym ochoczo odnóżami i
wędrującym tronie królowej. Wyglądało to nawet interesująco, tyle, że nijak nie
dało się pogodzić z opowiadaną historią, w której władczyni wybacza Robertowi i
darowuje mu życie, zaś jego śmierć (spowodowana tyleż działaniem zdradzonego
męża co fatalnym splotem okoliczności) jest dla niej potężnym wstrząsem. Z tym
zastrzeżeniem produkcję Taleviego można zaakceptować jako w miarę udaną. Andriy
Yurkevych, znany warszawskim melomanom jako dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego
zaś widzom Opera Platform z gruntownego zrujnowania „Strasznego dworu” z
Donizettim poradził sobie znacznie lepiej. Nie było to może dyrygowanie
natchnione, ale zupełnie przyzwoite, momentami tylko temperament ponosił
maestra za bardzo. A miał on szczęście partnerować udanemu kwartetowi solistów,
z których każdemu partytura daje szansę na moment chwały i popis. Głos
67-letniej Marielli Devii nosi oczywiście ślady upływu czasu – problem z obu krańcami skali słychać wyraźnie, co w
górze daje efekt szklistej ostrości. Ale – Devia pozostaje absolutną mistrzynią
belcanta, która nadal wie co, po co, jak i o czym śpiewa. Zwłaszcza to ostatnie
godne jest podkreślenia bo Devia potrafiła stworzyć głosem wiarygodny,
wielowymiarowy portret bohaterki. Jej partner,Gregory Kunde to właściwie
sceniczny bliźniak – wiek nie pozostaje bez wpływu na jego głos, ale pozostałe
zalety są dokładnie te same, co u niej. Tyle, że rola nie dała mu szansy na tak
mocną kreację. Mario Caria pojawił się Madrycie późno, ściągnięty na nagłe
zastępstwo za chorego Mariusza Kwietnia,
któremu tym samym nie udało się zadebiutować w partii Nottinghama. Caria,
laureat trzeciej nagrody i nagrody publiczności na Operaliach 2007 sprostał
trudnemu wyzwaniu całkiem nieźle. Ma niebagatelne atuty: ładny, nośny baryton i
umie śpiewać belcanto. Brakowało mu nieco swobody, co w tych warunkach
oczywiste no i troszkę charyzmy. Bardzo, ale to bardzo podobała mi się Silvia
Tro Santa Fe jako Sara – lekki, dźwięczny, połyskliwy
mezzosopran ujawniający pokłady mocy dokładnie kiedy trzeba i bez słyszalnego
wysiłku, bezbłędna od strony wyrazowej, dysponująca dobra prezencją sceniczną.
Nie było to moje pierwsze spotkanie z ta śpiewaczką i mam serdeczną nadzieję,
że będzie ich więcej. Tych, którzy nie znają „Roberta Devereux” zapraszam do
kina – 16 kwietnia 2016 Met pokaże tę operę w doborowej obsadzie (Radvanovsky,
Polenzani, Kwiecień i Garanča), pod Maurizio Beninim i w reżyserii Davida McVicara.
czwartek, 19 listopada 2015
Słońce! - "Król Roger" w Krakowie
W
ciągu trzech i pół roku prowadzenia
bloga (to już tyle czasu… ) przekonałam się o czymś, w co wcześniej niełatwo by mi było uwierzyć –
znacznie trudniej pisać o tym, co było naprawdę dobre, niż o tym, co nie. Jakoś
znalezienie konkretnych elementów spektaklu budzących protest czy dezaprobatę
jest prostsze niż znalezienie adekwatnych słów podziwu. Te ostatnie zazwyczaj najczęściej
brzmią standardowo i banalnie, powtarzane po wielokroć przez autorów
przeróżnych tekstów profesjonalnych i amatorskich. A jednak – miło mieć tego
rodzaju problem, zwłaszcza, jeżeli raczej się go nie spodziewało. Niemal równo
pół roku temu zasiadłam na widowni ROH by podziwiać „Króla Rogera”
przygotowanego przez najlepszych z najlepszych, jakich ten teatr ma do
dyspozycji, a ma właściwie wszystkich. 17-ego listopada jechałam do Krakowa pełna obaw i pewna tylko tego, że
rola tytułowa zostanie wykonana znakomicie. Co do reszty – nastawiłam się na
przetrwanie spektaklu Michała Znanieckiego – czegóż w końcu się robi by
posłuchać ulubionego artysty, zwłaszcza w jego mateczniku i w repertuarze,
który uwielbiam. Rzecz zapowiadano jako powtórzenie przedstawienia wystawianego
w 2012 w Bilbao, naczytałam się o nim
sporo i kiepsko. Z Opery Krakowskiej wyszłam lekko (a może i nielekko) oszołomiona, przyczyny były dwie. O drugiej,
zupełnie oczywistej i oczekiwanej później, zacznę od tego, czego nie
oczekiwałam. W to, że opera Szymanowskiego jest tak bogata w treści i
wieloznaczna, że można na jej kanwie sporządzić dwa równie świetne, ale traktujące
o zupełnie różnych sprawach przedstawienia
wierzyłam bez zastrzeżeń. Ale fakt, że autorem jednego z nich okaże się
Znaniecki było dla mnie niespodzianką olbrzymią, bo jak dotąd jego realizacje
zachwytu we mnie nie budziły. Na opisywany trzy lata temu trzeci akt dzieła,
który miał się dziać w klubie gejowskim czekałam z góry zjeżona w środku. I
dostałam nieźle po nosie, jako, że reżyserska koncepcja przez ten czas
dojrzała, wysubtelniała i finał dzieła nie straszył już oczywistą oczywistością
– wręcz przeciwnie, otwierał możliwości szukania nowych interpretacji i
znaczeń. Łatwy do postawienia zarzut, iż Znaniecki, Polak i gej zrobił spektakl
o tym, co interesuje i dotyka jego równie prosto można odeprzeć dodając, że
owszem – ale w ścisłym związku z tekstem. Poza tym, temat odkrywania i
borykania się władcy (i człowieka) z własną tożsamością seksualną to dwa
pierwsze akty, widz zaś wychodzi z teatru z obrazem trzeciego, dotyczącego już
nieco innych spraw. W tym kontekście decyzja podzielenia krótkiej opery
przerwą, która nie miała sensu innego niż handlowy w Londynie w Krakowie wydała
mi się sensowna. Co zostaje (przynajmniej mnie) w pamięci z tego „Króla
Rogera”? Moment, w którym wstrząśnięty Roger całuje Pasterza a chór śpiewa
„zgroza, bluźnierstwo”, dialog króla z Pasterzem w drugim akcie, kiedy
przekonujemy się iż przybysz jest właściwie ucieleśnioną podświadomością
monarchy i jego lustrem. Wreszcie cały trzeci akt z enigmatycznym, każącym
szukać odpowiedzi na rozliczne nasuwające się pytania finał z ciałem umarłego,
starego Rogera leżącym na proscenium i młodym, rozjaśnionym Rogerem intonującym
triumfalny hymn do słońca. Recenzent GW
nazwał scenografię do tej sceny mało
efektowną i wręcz karykaturalną. Nie mam pojęcia, jakiego efektu się spodziewał
i chciał, ale ta wypowiedź mnie niepomiernie zdumiała. Jako całość spektakl
Michała Znanieckiego wywarł na mnie duże i dobre wrażenie. Przynajmniej od
strony inscenizacyjnej nie był ani
trochę słabszy niż to, co przygotował dla nas dyrektor ROH, Kaspar Holten. Był
tylko o czymś innym. W kwestiach muzycznych rzeczywistość okazała się mniej
różowa. Tym z Was, którzy nigdy w Operze Krakowskiej nie byli należy się krótki
opis: przede wszystkim to miejsce dosyć kameralne, widownia trzech spektakli
mniej więcej równa jednemu londyńskiemu (764 do 2256 foteli) z niedużą sceną i bardzo głębokim kanałem
orkiestrowym. Ta ostatnia cecha sprawia, iż nie tylko kompletnie nie widzisz
muzyków siedząc bliższych rzędach parteru ale też dźwięk dociera do widowni
lekko przytłumiony. Ten efekt wcale nie musi być wadą, sprzyja mniejszym
głosom. Nie znaczy to jednak, że należy mierzyć siły na zamiary – nie da się
dobrze zaśpiewać Roksany dysponując sopranem ewidentnie lirycznym. Toteż
Katarzyna Oleś-Blacha, miejscowa diva, którą miałam okazję podziwiać
kilkakrotnie tym razem zawiodła. Jeśli cały czas słychać wysiłek i „blaszkę” to
ginie nawet zasadnicza zaleta tej śpiewaczki, kremowa barwa. O bezbarwną postać
sceniczną trudno mieć do niej pretensję, bo została zmarginalizowana
przez reżysera. Pavlo Tolstoy wykonuje rolę Pasterza od dawna i robi to dobrze,
trochę mu jednak brak charyzmy (na którą nie mógł narzekać Saimir Pirgu). Z
pozostałych wyróżniłabym Adama Sobierajskiego, ciekawego Edrisiego – zarówno
wokalnie jak aktorsko. Niestety oprócz głównego bohatera wieczoru Sobierajski
był jedynym dysponującym przyzwoitą dykcją, reszty nie dało się zrozumieć.
Dotyczy to także chóru, który brzmiał w dodatku kiepsko intonacyjnie i
niezbornie. Także orkiestra nie może sobie zapisać „Króla Rogera” po stronie
sukcesów. Partytura Szymanowskiego nie jest łatwa, ale Łukasz Borowicz ma i
potrzebny talent i niezbędne doświadczenie, żeby ją właściwie poprowadzić. Tym
razem nie udało mu się w pełni opanować orkiestry, która popełniała sporo
kiksów i sprawiała na mnie wrażenie trochę rozkojarzonej. Na koniec zostawiłam sobie superlatywy. Mariusz
Kwiecień udowodnił , że … można jeszcze lepiej, chociaż to trudne do
wyobrażenia. Pod każdym względem: niezwykle przejmująca rola, magisterialna
dykcja, a śpiew – tu właśnie występuje trudność opisana na początku posta. Bo
jak niby mam oddać sprawiedliwość chociażby temu wspaniałemu wykonaniu
finałowego hymnu? Kwiecień, podobno od premiery fantastyczny zwykle rozkręca
się z każdym przedstawieniem. Miałam szczęście być na ostatnim, najlepszym (według
świadectw miejscowych operomaniaków) i to doświadczenie wymyka się moim
możliwościom opisu. Po angielsku to się nazywa „towering performance”. Nawiasem
mówiąc w piątek, 13 listopada (nie obyło
się bez pewnych perturbacji technicznych w czasie spektaklu, wiadomo …) Kwiecień
odebrał statuetkę nagrody przyznawanej przez Stowarzyszenie Polskich Artystów
Muzyków o wyjątkowo adekwatnej nazwie Orfeusz.
P.S.
W ostatnim z cyklu przedstawień rolę Rogera zgodnie z planem śpiewał Mariusz
Godlewski, którego głos lubię, a umiejętności i talent szanuję. Ciekawa jestem
bardzo jak wypadł, żałuję, iż nie mogłam zostać w Krakowie i przekonać się
sama. A może ktoś z Was?
Król i królewicz |
Bohaterowie wieczoru |
A nazajutrz - słońce i podwójna tęcza nad Operą Krakowską
poniedziałek, 9 listopada 2015
Ciemność widzę! - "Don Giovanni" z Wiener Staatsoper
Wiener
Staatsoper niezupełnie jest teatrem podobnym do innych, uważanych za najlepsze
domów operowych świata. To raczej nigdy niezasypiający kombinat dający kilkaset
spektakli w sezonie, wypuszczający swe produkty z bezlitosną regularnością
–codziennie, często nawet dwa razy na dobę a bywa, że i trzy. Tę olbrzymią
podaż napędza równie gargantuiczny popyt („ah, che barbaro apetito!) bo stolica
Austrii muzyki głodna jest zawsze. Jonathan Carroll, amerykański pisarz
mieszkający tam stale opowiadał kiedyś, że Wiedeń stanowi doskonałą siedzibę
dla sław tęskniących za spokojem. Podobno nikt tam za nimi nie biega, nie
zakłóca im prywatności (chyba, że turyści), nie błyska fleszem po oczach, nie
mówiąc już o wspinaniu się na drzewa w celu uzyskania dobrego ujęcia czy
nagabywaniu o wspólne selfie. Jedynym wyjątkiem od tej chlubnej reguły są
gwiazdy śpiewacze. Wiedeńczycy ponadto,
trochę jak mediolańscy loggionisti uważają, że na operze znają się najlepiej na
świecie, tyle, że wykazują od swych włoskich konkurentów znacznie lepsze
maniery. Swoich ulubieńców fetują równie entuzjastycznie (i nie ma wówczas
znaczenia, że artysta pochodzi z kraju na co dzień traktowanego ze wzgardą, od
której Austriacy wydają się być specjalistami), za to śpiewających kiepsko nie
wygwizdują. W takim wypadku karę stanowi lodowata grzeczność, brawka zdawkowe i
w oczywisty sposób uprzejmościowe lub nawet (szczyt dezaprobaty) cisza. Każdy
bywalec Wiener Staatsoper (przynajmniej ten z zewnątrz) wie jednak, że można
tam trafić na spektakle bardzo różnej jakości: od wspaniałych do naprawdę
marnych. Trudno się temu dziwić przy tak wielkiej produkcji nie da się być
ciągle na najwyższym poziomie. Każda wizyta w tym teatrze wiąże się jednak dla
operomaniaka z zewnątrz z miłym dreszczykiem emocji i przeświadczeniem, że
warto – chociażby po to, aby posłuchać Wiener Philharmoniker. Od pewnego czasu
mamy też możliwość regularnego odwiedzania Opery Państwowej online. Wizyty te
są nieco kosztowne, bo w przeciwieństwie do innych, udostępniających swe
spektakle za darmo, tu każą sobie płacić i to dosyć słono (15 euro za
transmisję). Argumenty na rzecz pobierania owych opłat są proste i nawet dosyć
przekonujące: kultura ma wartość, zaś człowiek ma tendencję do tracenia
szacunku dla czegoś, co dostaje za darmo. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mimo
nich chodzi o to, co zawsze czyli o pieniądze. Jeżeli jednak widz niecierpiący
na nadmiary finansowe wyłoży gotówkę wyboru dokonuje wyjątkowo uważnie. I –
wbrew tendencji panującej wśród operowych decydentów o zakupie na stronie WS
decydują w zdecydowanej większości nazwiska śpiewaków, nie dyrygentów a już na
pewno nie reżyserów . Ci ostatni akurat
w Wiedniu i tak sobie nie mogą poszaleć, bo to miasto konserwatywne i tacyż
melomani. Muszę przyznać, że uzbrojona w tę wiedzę siadając do oglądania „Don Giovanniego” nie
byłam jednak przygotowana na spektakl tak miałki i nudny, jaki serwuje swoim
widzom WS. Składa się on właściwie z samych klisz wytartych do cna i banalnych
chwytów (znów Zerlina obiecuje Masettowi „naturalne lekarstwo” siedząc na nim
okrakiem, znów Elvira śpiewa „Mi tradi” miętosząc ubranie Don Giovanniego
itd.).Właściwie jedyna rzecz, której nie widziałam już dziesiątki razy gdzie
indziej zdarzyła się w finale, kiedy to Leporello chwycił swego pana za wolną
od żelaznego uścisku Komandora rękę w daremnej próbie ratowania go przed
piekłem. Marnej reżyserii (taką inscenizację od strony koncepcyjnej mogłabym sprokurować osobiście, a nie jestem
w tym kierunku utalentowana) towarzyszy jeszcze jeden grzech Jeana-Louisa
Martinoty ‘ego – nie dopilnował on swych współpracowników. Hans Schavernoch
stworzył scenografię tyleż niekosztowną, co brzydką, kostiumy były od Sasa do
lasa (kompletne pomieszanie czasowe, od takich z epoki do współczesnych
t-shirtów). Najgorsze jednak zafundował nam Fabrice Kebour, projektant
oświetlenia, o którym śmiało można powiedzieć, że było niemal nieobecne.
Latarki używane przez Giovanniego i Leporella nie stanowiły tylko rekwizytów,
okazały się niezmiernie ważne, zwłaszcza dla widowni mającej choć na chwilę
okazję zobaczyć twarze bohaterów. W tych warunkach najlepiej byłoby udać się do
teatru z własnym noktowizorem … Nie dziwcie się więc jakości zdjęć – to tak
wyglądało w realu!
Na
szczęście dyrygent Adam Fischer zadbał o muzyczną stronę przedstawienia jak
należy – może to nie był „Don Giovanni” ekscytująco, ale na pewno dobrze
dyrygowany. Na rozwibrowany, krzykliwie brzmiący głos mijającej się
konsekwentnie z tonacją Juliane Banse (Elvira) nie mógł nic poradzić, ale
reszcie śpiewaków towarzyszył z dużym wyczuciem. Było komu – począwszy od
świetnie śpiewającego Jongmina Parka jako Masetta , poprzez słodką i
okrągłogłosą Zerlinę – Andreę Caroll do eleganckiego we frazowaniu Benjamina
Brunsa. Temu ostatniemu udała się nawet sztuka uczynienia Ottavia sympatycznym,
a nie jest to zadanie łatwe. Erwin Schrott jak to on zazwyczaj próbował być
gwiazdą wieczoru, ale poległ w tym względzie – nie z takimi partnerami te
numery. Nie wiem czy tylko ja odniosłam wrażenie, że jego Leporello, aczkolwiek
zaśpiewany przyzwoicie był, mimo wielkiego doświadczenia Schrotta w tej roli
nieco wyblakły. Prawdziwe laury należały się 1 listopada Marinie Rebece i
Mariuszowi Kwietniowi. Łotewska sopranistka ma pewien problem sceniczny – dosyć
często sprawia wrażenie mało zaangażowanej. Tym razem było OK., zaś wokalnie
znakomicie: żadnych ostrości, żadnych krzyków, piękny głos lejący się miękko i
gęsto jak u Mozarta należy. Brawo! Mariusz Kwiecień zadziwił mnie nie wiem już
który raz. To był znów inny Giovanni. Jeśli dobrze liczę przy 117-tym występie
w tej roli (jaki numer produkcji nie wiem ale ponad 15) to osiągnięcie wybitne.
Tym razem Giovanni stanowił
skoncentrowane źródło siły żywotnej,
sprawiał wrażenie wiecznie sprężonego do skoku drapieżnika. Ani śladu po melancholijnym facecie z ROH, ani śladu
zmęczonego życiem i podążającego ku jedynemu nieznanemu doświadczeniu
mężczyzny. To się także przełożyło na sposób śpiewania partii, zwłaszcza recytatywów , podszytych
niezwykłą pasją i energią. I tylko serenada brzmiała równie aksamitnie i
uwodzicielsko jak zawsze. Co do barwy głosu – każdy ma własny gust, ja
pozostaję pod jej urokiem od bardzo dawna.
Subskrybuj:
Posty (Atom)