sobota, 19 grudnia 2015

Diabeł w Monachium - "Ognisty anioł" z BSO

Jak na wpis przedświąteczny temat jest osobliwy, żeby nie powiedzieć przewrotny, ale przecież nie mogę zignorować wystawienia opery grywanej tak rzadko jak „Ognisty anioł” Prokofiewa. Dzieje jej powstania  zasługują na bardzo długie i solidne opracowanie. Musiałoby ono przeprowadzić czytelnika przez wszystkie etapy, przetworzenia i inspiracje, które do niego doprowadziły począwszy od historii autentycznego trójkąta miłosnego Nina Pietrowska – Walerij Briusow – Andriej Bieły. Później należałoby opowiedzieć o powieści Briusowa, który historię własnych erotycznych przygód i uwikłań przeniósł do szesnastego wieku, ale nikogo tym nie zmylił.  To właśnie ta książka utrwaliła w powszechnej świadomości tytuł „Ognisty anioł” i trafiła w ręce Prokofiewa, który się nią zachwycił do tego stopnia, że postanowił napisać na jej podstawie operę. Partytura powstawała przez dziewięć długich lat kiedy w końcu po różnych  perypetiach była gotowa nie znaleźli się chętni do wystawienia dzieła. Był rok 1927 a Bruno Walter proponował Prokofiewowi premierę rok wcześniej ale stracił cierpliwość bo orkiestracja przeciągała się jego zdaniem za długo. I tu zaczyna się kolejny etap opowieści złożony właściwie głównie z coraz dłuższego oczekiwania na sceniczną realizację. Po raz pierwszy „”Ognisty anioł” miał szansę dotrzeć do publiczności w ograniczonej, koncertowej formie a zdarzyło się to kiedy Prokofiew już nie żył, w 1954 w Paryżu.  Rok później, w Wenecji opera doczekała się wreszcie właściwej prapremiery. Nie rozpoczęła jednak triumfalnego pochodu przez światowe sceny, a to z powodu przerażających wymagań, jakie postawił kompozytor wykonawcom - zarówno śpiewakom jak muzykom i dyrygentowi. Kolejną przyczyną stały się mieszane oceny wartości utworu dziś uważanego za najwybitniejsze, przynajmniej w dziedzinie opery dokonanie Prokofiewa.  W Rosji, a właściwie Związku Radzieckim  (jego ostatnich dniach) czekano z wykonaniem do … 1991 (w 1990 ukazało się nagranie płytowe). Pierwsze spektakle miały miejsce w leningradzkim Teatrze Kirowa krótko przed powrotem miasta i jego najważniejszej sceny do dawnych, właściwych nazw. To przedstawienie zostało zarejestrowane i wydane na DVD- na szczęście, bo jest to wersja wspaniała pod każdym względem, wręcz kanoniczna i do niej porównywane są wszelkie następne. Sięgając po te płyty jakiś czas temu znałam już od dawna oryginał literacki a także jego wersję filmową nakręconą o dziwo w Polsce w 1989. Maciej Wojtyszko, podobnie jak przy okazji „Mistrza i Małgorzaty” nie miał zbyt dużo pieniędzy, ani w związku z tym wystarczających środków technicznych ale ducha powieści udało mu się mniej więcej przekazać. Pierwsze zetknięcie z operą za pośrednictwem przedstawienia z Maryjskiego nie tylko zaowocowało u mnie trwałym uczuciem do dzieła samego, ale też  dało efekt wyśrubowania oczekiwań wobec kolejnych wersji scenicznych a co za tym idzie nieuchronnych rozczarowań.  Nic nie mogę na to poradzić – wszystkie Renaty będę porównywać do Gorchakovej  i niemal wszystkie na tym porównaniu nie zyskają. Usłyszawszy o planach wystawienia „Ognistego anioła” przez Bayerische Staatsoper miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej ze względu na  Evelyn Herlitzius. Niestety odwołała ona swoje występy w tej roli.  Mimo to 12 grudnia usiadłam przed ekranem zdziwiona planem pokazania całości bez przerwy, ale gotowa na silne przeżycie artystyczne, co spełniło się tylko po części. Główny problem tkwił na szczęście w koncepcji reżyserskiej, nie muzycznej. Barrie Kosky postanowił nie tylko przenieść akcję do współczesności  ale też zachować jedność miejsca, oczywiście całkowicie wbrew librettu. Dodatkowym efektem  okazało się ścieśnienie czasowe – w oryginalnym tekście oglądane przez nas wydarzenia rozgrywają się w dłuższym okresie, podczas gdy na scenie mamy wrażenie bezpośredniego następowania ich po sobie. Niby drobiazg, ale w takiej sytuacji relacja Renaty i Ruprechta wygląda zupełnie inaczej niż powinna. Zasadniczy błąd, jaki reżyser popełnił polega jednak na czymś innym, a mianowicie na mijaniu się bieżących realiów z panującym  w szesnastym wieku typem ludzkiej emocjonalności, stosunkiem do religii itd. To, co wówczas było nie tylko realne, ale nawet bardzo prawdopodobne dziś jest najczęściej obierane jako histeria czy infantylizm. Dlatego wnętrze luksusowego hotelu i emocjonalne paroksyzmy bohaterki na podłożu erotyczno-religijnym jakoś do siebie nie pasują. Oczywiście, można Renacie przypisać określoną jednostkę chorobową, ale co wtedy z Ruprechtem? Oczywiście dla osób stykających się „Ognistym aniołem” po raz pierwszy  i nieznających dobrze ani libretta, ani książki Briusowa  ten rozdźwięk może nie mieć takiego znaczenia, dla mnie jednak był bolesny. Genderowie zabawy Kosky’ego natomiast (męska świta Agryppy w bogatych sukienkach, zakonnice – Chrystusiki itd.) wydały mi się nie tyle znaczące, co banalne. Lekko zabawna, chyba zgodnie z intencją reżysera była za to ilość tatuaży pokrywających zarówno ciało Ruprechta jak i panów z baletu. Pewnie wielu widzów pamięta aferę sprzed 3 lat, kiedy to na piersi Nikitina dostrzeżono wytatuowaną swastykę i nic nie pomogły jego trzeźwe wyjaśnienia, że to pamiątka z czasów gdy miał 16 lat i był wokalistą zespołu deathmetalowego, nie zaś świadectwo obecnych poglądów. Podsumowując kwestię produkcji – niczym mnie ona nie zafrapowała a miejscami wydała się wręcz nudnawa. Strona muzyczna spektaklu okazała się być znacznie lepszą od teatralnej, głównie za sprawą Vladimira Jurowskiego.  Partytura Prokofiewa wymaga mistrza, który nie tylko doskonale zapanuje nad wszystkimi grupami instrumentów wyważając proporcje między nimi – a te są różne w różnych momentach dzieła – ale także zapanuje nad dynamiką dźwięku nie pozwalając orkiestrze przykryć głosów solistów, o co w tym przypadku łatwo. To są tylko wyzwania techniczne, a co dopiero kwestia koncepcji artystycznej i wyrazu. Jurowski  (nawiasem mówiąc  lekko diaboliczny dandy look dyrygenta doskonale pasuje do utworu) brawurowo temu wszystkiemu podołał, Bayerische Staatsorchester dawno nie grała tak dobrze. Svetlana Sozdateleva, która zastąpiła Herlitzius jako Renata jest doświadczoną wykonawczynią tej partii i z głosołomnym zadaniem poradziła sobie nienajgorzej. W górnym odcinku skali słychać było, że śpiewaczka znajduje się już na krańcu swoich możliwości, ale w wypadku Renaty to normalne. Większy problem miałam z postacią sceniczną, która mnie całkowicie nie przekonała ani nie poruszyła częściowo chyba z winy reżysera (a może to kwestia niedoścignionej w moich uszach i oczach Gorchakovej?). Yevgenij Nikitin podobnie jak partnerka miał pewne trudności z górą, ale ogólnie brzmiał znakomicie, trzeba jednak pamiętać, że kompozytor postawił przed wykonawcą  roli Ruprechta zadania nieco mniej heroiczne niż przed sopranistką. Nikitin stworzył też ciekawą kreację sceniczną a to już osiągnięcie, bo w tekście jego postać jest zarysowana słabiej niż niej.  Głownej parze bardzo dobrze towarzyszyli wykonawcy mniejszych i większych ról drugoplanowych, zwłaszcza Igor Tsarkov – Faust, Vladimir Galouzine – Agrypa, Elena Manistina – Wróżka, Kelvin Conners – Mefisto. Ogólnie rzecz biorąc – cieszę się, że w Monachium zdecydowano się „Ognistego anioła” wystawić i udostępnić rzeszom melomanów przez internet. Był to kawał porządnej roboty. Ale – chcąc powrócić do  tej opery zawsze wybiorę wersję z Teatru Maryjskiego.  Na You Tubie udało mi się namierzyć tylko pierwszą część tego spektaklu i zalinkowałam ją dla Was  (jako trzecią). Zobaczcie koniecznie, jeśli nie znacie.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz