poniedziałek, 25 stycznia 2016

"Łaskawość Tytusa" w Warszawie



Geniusz się spieszy: na warsztacie ma dwa dzieła, jest chory, zmęczony i nękany wiecznymi kłopotami finansowymi kiedy dostaje zamówienie które trudno odrzucić. Ma uczcić swoją nową operą koronację cesarza na króla Czech. Władcy się nie odmawia, poza tym perspektywa godziwego zarobku kusi, więc kompozytor odsuwa inne, ciekawsze projekty i zabiera się do pracy. Nie ma do niej serca, libretto go nie zadawala a czas goni, więc  recytatywy powierza swemu uczniowi. Zdążają. Dwa miesiące po premierze geniusz umiera nie skończywszy swego ostatniego arcydzieła, które według jego zamysłu dopełni ten sam uczeń. Czy warto było odkładać „Requiem”  aby mogła powstać „Łaskawość Tytusa” rzecz to dyskusyjna z dzisiejszej perspektywy, ale dla Mozarta w tym momencie życia najważniejsze musiały być porządne pieniądze pozwalające na opędzenie bieżących wydatków i długów. Bo wbrew efektownym opowieściom, które z czasem przerodziły się w legendy nie truł go Salieri i nie prześladowały żadne duchy ani spiski, za to problemy przyziemnej, praktycznej natury i owszem. Spojrzenie na ostatnią jego operę zmieniało się z upływem lat i stuleci. Zrazu zapomniana i niepopularna powróciła do stałego repertuaru dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. Czy wynika z tego, że przez niemal dwieście lat lekceważono niepośledni klejnot? Niezupełnie. Libretto, wykorzystywane i przerabiane dziesiątki razy wcześniej rzeczywiście jest okropne ponad miarę tolerancji nawet człowieka przyzwyczajonego ignorować „boski idiotyzm”, w dodatku dramaturgicznie niekonsekwentne i niespójne. Jakich bohaterów dostajemy? Tytusa o bardzo małym rozumku, który w ciągu jednego dnia próbuje się ożenić z trzema różnymi paniami zaś przegrawszy na tym polu okazuje wbrew rozsądkowi tytułową łaskawość. Poza nim Sesta - zakochanego i niebezpiecznego idiotę, co z poduszczenia potwora w ludzkiej skórze usiłuje zamordować „najlepszego przyjaciela” a potem nad swym czynem rozpacza, Vitellię – ową harpię, co równie nagle jak niewiarygodnie przytomnieje w finale, dwoje raczej bladych amantów Annia i Servillię oraz Publia – drugoplanową postać bez znaczenia. Brzmi przerażająco? I takie jest.  Jakby nie dość było samej kalekiej historii, aby ją jakoś wyjaśnić osłupiałemu widzowi  potrzebne były straszliwie długie recytatywy zazwyczaj skracane bo naprawdę ciągną się w nieskończoność. Dlaczego więc teatry na całym świecie „Łaskawość Tytusa” wystawiają ? Odpowiedź dla nikogo nie stanowi trudności  - Mozart. On zrobił co się dało, żeby rzecz powstała w pośpiechu i dalece niesprzyjających warunkach dała się słuchać, a nawet podziwiać i heroicznie oraz nie bez powodzenia przynajmniej muzyką starał się usprawiedliwić i uprawdopodobnić swoich bohaterów. Uzbrojona w takie nastawienie do utworu i mając w pamięci pięć wcześniejszych z nim spotkań za pośrednictwem ekranu podążyłam do TWON skuszona nazwiskami  śpiewaków. Nie mogę uczciwie  stwierdzić, że ten wieczór całkowicie przemeblował  utrwaloną opinię, ale był jednym z najbardziej udanych, jakie w tym teatrze w ostatnich latach spędziłam. Nie za sprawą reżyserii , która ma swoje zalety i smaczki, ale jako całość stanowi jednak zestaw klisz i oczywistych oczywistości. Jedynym elementem w tym spektaklu mnie zastanawiającym jest finałowe spojrzenie Tytusa prosto w oko kamery umieszczonej nad jego głową. Spojrzenie czujne, skupione i nie tak łaskawe jak sugerowałaby fabuła i tekst. Czyżby współczesny polityk, świadomy, że jest ustawicznie obserwowany i oceniany tylko zagrał spolegliwego pana wiedząc, że będzie to korzystne dla jego wizerunku? Cała reszta przedstawienia nie ma w sobie nic, co przyciągałoby szczególną uwagę widza, ale też co by bolało czy irytowało. Ivo van Hove popracował za to ze śpiewakami-aktorami – nie ma tu ani jednej „puszczonej” roli, wszyscy mają co zagrać  i robią to dobrze. Przyczyną mojego znakomitego wrażenia była jednak strona muzyczna spektaklu. I muszę przyznać, że będąc po lekturze letnich pochwał dla orkiestry i dyrygenta ze strony profesjonalnych recenzentów bardzo się cieszyłam z braku własnych dogłębnych studiów muzycznych, bo to pozwoliło mi nie skupiać się na niedociągnięciach a cieszyć całością. Benjamin Bayl, Australijczyk coraz lepiej czujący się w Polsce wydobył z muzyków TWON radość grania, finezję i wdzięk a być może, sądząc po obserwowaniu go przy pracy zaraził zespół własną pasją.  Osobne słowa uznania należą się solistom-instrumentalistom : klarneciście  Bogdanowi Kraskiemu i bassethorniście  (karkołomna konstrukcja słowna, ale chyba tak powinno to wyglądać) Krzysztofowi Zbijowskiemu. Wokalnie nie zachwyciła mnie Ewa Vesin, raczej niemająca szans na zostanie śpiewaczką mozartowską , to nie ten rodzaj głosu. Partia Vitellii stawia spore wymagania i chociaż nie można tego występu uznać za porażkę to jednak wyraźnie słyszalne granice na obu krańcach skali i nieunikniona ostrość brzmienia w odbiorze przeszkadzały. Krzysztof Bączyk  jak na basa jest w wieku przedszkolnym (26 lat), ale już prezentuje się obiecująco, co rola Publia potwierdza. Zobaczymy jak się ten głos z czasem rozwinie, a zapewne będzie to można obserwować -  od nowego sezonu młody artysta zostanie członkiem zespołu śpiewaczego  w Zurychu, a ten teatr często transmituje swoje przedstawienia. Katarzyna Trylnik doskonale wywiązała się z niezbyt wdzięcznej roli Servilli – głos brzmiał okrągło, jasno, świeżo – dokładnie tak, jak potrzeba. Anna Bernacka w przeciwieństwie do swej wrocławskiej koleżanki (obie panie pochodzą z tego wokalnego gniazda talentów) w pełni zasługuje na miano specjalistki od Mozarta (nie tylko oczywiście) – zarówno stylowość wykonawstwa jak przepiękna barwa głosu ją do takiego tytułu predestynują.  Charlesa Workmana miałam okazję na deskach TWON podziwiać już po raz trzeci i każde z tych spotkań zostawiło mi najlepsze wspomnienia. Workman jest nie tylko śpiewakiem -  to muzyk w każdym calu. W szybkich i niechlujnych czasach imponuje szlachetnością, kulturą i dystynkcją brzmienia a są to zalety nie do przecenienia. I tak wreszcie dotarłam do praprzyczyny swej obecności w Teatrze Wielkim – Anny Bonitatibus. Pierwszy raz usłyszałam i zobaczyłam ją w monachijskiej BSO jako Cherubina i od razu wiedziałam, że będę starannie śledzić jej karierę i chłonąć każdy dostępny jej występ. Nie zawiodła mnie i tym razem a zalety pokazała te same co zawsze: - soczysty, swobodnie płynący mezzosopran, precyzyjne ozdobniki, i nade wszystko interpretacyjną świadomość i biegłość. Poza tym, w tej drobnej osobie kryje się potężna muzyczna pasja, którą słuchacz jest w stanie odebrać i podzielić.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz