poniedziałek, 18 stycznia 2016

"Poławiacze pereł" w Met

Po co dziś wystawiać „Poławiaczy pereł”? Odpowiedź „bo są” wcale nie jest oczywista tak, jak mogłoby się wydawać, o czym świadczy lektura popremierowych relacji z Nowego Jorku. Piszący reprezentowali pełne spectrum postaw: od zastanawiania się, dlaczego na tak marną operę zmarnowano znamienitą obsadę po składanie serdecznych podziękowań za przywrócenie dzieła do repertuaru Met po niemal 100 latach przerwy. Żadnej z nich nie mogę podzielić w pełni, ale z pewnością nieco bliżej mi do drugiej. A skłonność do lekceważenia utworów o wartości nieoczywistej od pierwszych taktów jest chorobą powszechną i niestety też zdarza mi się doznawać jej ataków. Nieoczywistość ta wynika z różnych względów – przede wszystkim „Poławiacze pereł”  to prawie debiut Bizeta (druga opera), dziecię 25-letniego zaledwie autora mającego wszelkie prawo do młodzieńczych grzechów. Jeśli jednak poświęcimy tej muzyce naszą uwagę i postaramy się pozbyć uprzedzeń być może stwierdzimy jak niewiele ich popełnił. Najważniejszym i właściwie jedynym ważnym  jest dostrzegalna niejednorodność  nie tylko całej partytury, ale też poszczególnych ról. To, co zaczyna się jak utkane z leciutkiej, typowo francuskiej koronki w trzecim akcie dramatycznie zmienia fakturę i ciężar gatunkowy. Dotyczy to też partii Zurgi (przede wszystkim ) i Leili. Ogromnie ułatwia to zadanie tym, którzy bardzo chcą coś skrytykować: zawsze można zarzucić śpiewakowi niedostateczną subtelność lub brak odpowiedniego wyrazu i siły – do wyboru. Dalej – ulubiony temat do narzekań od zawsze czyli libretto. Dzisiejsze do niego pretensje wydają mi się raczej wynikiem zaniku mody na egzotykę  niż realnej oceny – tekst i fabuła są typowe, nie lepsze i nie gorsze od standardu.  Pewnym problemem może być trudność w przywiązaniu się odbiorcy do któregokolwiek z bohaterów, bo z żadnym z nich nie miałoby się ochotę zaprzyjaźnić ani zidentyfikować. Para amancka to ludzie zdradliwi, nielojalni i egoistyczni zaś w finale jedynym jako tako sprawiedliwym okazuje  … nominalny czarny charakter, który zresztą będzie musiał ponieść konsekwencje czynów występnych kochanków zwiewających w pośpiechu. Typowe? Jednak niezupełnie … Tak więc – czy warto było przywracać „Poławiaczy pereł” nowojorskiej scenie a przy okazji nam wszystkim (w dobie transmisji do kin)? Oczywiście, że warto! Termin premiery nieprzypadkowo ustalono na sylwestrowy wieczór, będący obok Opening Night najważniejszą galą sezonu. Powierzając produkcję Penny Woolcock, argentyńsko-brytyjskiej reżyserce o sporej renomie liczono na to, że potrafi ona wyważyć proporcje między egzotycznością i malowniczością a treściami akceptowalnymi dla widza współczesnego. I nie przeliczono się. Szeroko relacjonowane uwspółcześnienie  nie ma dla spektaklu właściwie żadnego znaczenia i w żaden sposób nie narusza struktury dzieła. Poza kilkoma rekwizytami z naszych czasów mamy tylko jedną zasadniczą zmianę – Zurga został lokalnym politykiem. Co wprowadziło interesujący paradoks, jako, że jedynym bohaterem mającym honor i trzymającym się własnych zobowiązań został reprezentant zawodu, którego na ogół o to nie podejrzewamy … W warstwie obrazkowej było prześlicznie i nie piszę tego z ironią – w Met, czy nawet szerzej w Ameryce ciągle jeszcze na scenie może być ładnie i nie jest to powód to wstydu. Cieszmy się tym póki można, bo forpoczta regietheatru a tym samym naszej europejskiej mody na paskudne scenografie i ohydne korporacyjne mundurki w roli kostiumów (wśród chlubnych wyjątków ENO, z której produkcja pochodzi)  już zaczyna za Wielką Wodę docierać. Tymczasem jednak  mogliśmy podziwiać piękną scenografię Dicka Birda, udane kostiumy Kevina Pollarda i światła Jen Schriever.  Udatnie też połączono odwieczne i nowoczesne efekty: połacie falującej materii razem z projekcjami video doskonale udawały zbliżające się tsunami. Godnym zapamiętania był też obraz „nurkujących” poławiaczy, których wcielili się nowojorscy tancerze.  Muzycznie, mimo pewnych wpadek wrażenia miałam pozytywne. Gianandrea Noseda mógłby nieco lepiej kontrolować swój temperament dyrygencki, któremu troszkę dał się ponieść, co czasem owocowało przykrywaniem głosów solistów. Jest jednak dobrym szefem orkiestry i lubi tę muzykę, a to słychać. Komplementowanie chóru Met jest nieco nudne, bo powtarza się niemal przy każdej relacji stamtąd, ale cóż -  to znakomity zespół.  Nicolas Testé jako Nourabad nie miał dużej roli, ale wykonał ją ładnie. Śpiewanie najbardziej stylowe i francuskie  zaprezentował  Matthew Polenzani. Na nieszczęście dla mnie perfekcja stylowa tenora ani trochę mi nie pomogła w słuchaniu go, bo nie przepadam ani za tym głosem, ani za tą specyficzną metodą wokalną. Trzeba stwierdzić, że dużą część tego wrażenia zawdzięczam Bizetowi, który postawił Nadirowi wymagania nieludzkie. Nadal jednak uważam, że najlepszym współczesnym interpretatorem przynajmniej słynnej romancy jest inny Amerykanin, Michael Spyres. Poza tym Polenzani uczciwie wykonuje zalecenia reżyserskie, ale aktorsko raczej nie zachwyca. Diana Damrau  stanowi rewers swego partnera : nadekspresyjna, momentami krzykliwa, chwilami jednak potrafiła trafić prosto w sedno, zaśpiewać pięknie i nawet wzruszyć. Trochę mi przeszkadzała ruchowa pobudliwość sopranistki, ale trzeba pamiętać, że jednak inaczej odbiera się to na wielkim ekranie, a inaczej na wielkiej widowni Met. Mariusz Kwiecień zaczął nienajlepiej, w słynnym duecie z tenorem brzmiał już dobrze zaś akt trzeci należał całkowicie do niego. Wyjątkowo miękko, tęsknie i  łagodnie wypadła aria, zaś po chwili niesłychanie wiarygodnie przemiana w szalejącą bestię. Aktorsko jak zawsze Kwiecień był klasą sam dla siebie. Bardzo podobał mi się termin, którym głos naszego artysty określił jeden z recenzentów – „cognac baritone”. Trzymając się tej alkoholowej terminologii Matthew Polenzani to młode i lekkie wino zaś Diana Damrau – wódka (chwilami za ciężka, ale też przyjemnie słodka). Cieszę się, że Met umożliwiła nam kontakt z tym trochę zapomnianym dziełem i podejrzewam, że zostanie ono wydane na DVD. Oby.

PS. Nie wiem, czy to już u mnie mania, ale i tym razem nie powstrzymam się od umieszczenia linku do romansu Nadira w wykonaniu Michaela Spyresa. Porównajcie, proszę.







Tęsknota ....

... i furia


8 komentarzy:

  1. Do "drużyny" współczesnych Nadirów, którzy do mnie trafiają, dodałabym Daniela Behle https://www.youtube.com/watch?v=O-qDhn6VaY0 i Josepha Calleję https://www.youtube.com/watch?v=O-qDhn6VaY0 - bardzo oldschoolowi moim zdaniem, zwłaszcza Calleja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Calleja był wybornym Nadirem podczas koncertowego wykonania "Poławiaczy" w Berlinie (2011). Nie wyobrażam sobie lepszego aktualnie. Słyszałem też w tej roli Floreza, który był jednak mniej przekonujący.
    Jeśli idzie o Leile to chyba jednak Annick Massis jest, moim zdaniem, tzw. pierwszym wyborem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybaczcie, ale doceniając Calleję mam z nim pewien problem, dosyć oczywisty - strasznie mnie drażni jego vibrato.Behle nie bardzo do mnie trafia, więc na razie zostanę bez Nadira (bo Spyres śpiewa tylko arię jak dotąd). Annick Massis - wokalnie bez zarzutu, ale wyrazowo - nieco za bardzo dama. A ogólnie, jak pewnie wiecie w moich uszach i tak najważniejszy pozostanie baryton. Akurat w przypadku "Poławiaczy" nie całkiem bez sensu - Bizet napisał mu najciekawszą partię z trzech głównych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ta charakterystyczna wibracja J.C robi nieco inne wrażenie (lepsze) na żywo. A "w Nadirze" to nawet ma spory urok. Baryton ma zdecydowanie świetną partię w "Poławiaczach" i doceniałem swego czasu Kwietnia (niestety tylko w wydaniu estradowym). Generalnie to śliczna opera zwłaszcza w nie za dużym (La Fenice w sam raz) i stylowym teatrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, rzeczywiście, w tej roli leciuteńkie vibrato jakoś nie przeszkadza. Poza tym to przecież bardzo naturalna cecha tego głosu a nie wynik zbytniego "przepracowania".

      Usuń
  5. Calafie, nie trafiłeś do kina na transmisję z Met? Chcesz podziwiać Kwietnia w spektaklu? To proszę - https://www.youtube.com/watch?v=TTOnLagnJpE . Radzę korzystać szybko, Met długo tego nie ścierpi ... A to vibrato leciuteńkie nie jest, ale czy przeszkadza czy nie - kwestia upodobań.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mamy już potwierdzenie, że ta realizacja Poławiaczy Pereł zostanie wydana na DVD i blu-ray. Myślę, że wielu wielbicieli opery, a w szczególności fanów Mariusza Kwietnia bardzo to ucieszy.

    OdpowiedzUsuń