środa, 10 lutego 2016

Lady Makbet mceńskiego powiatu



Mając do czynienia z produkcjami reżyserowanymi przez Dmitri Tcherniakova spodziewam się wszystkiego – od straszliwej porażki  do olśnienia. O ile jednak jego praca przy powszechnym repertuarze kończy się często klęską,  to kiedy zabiera się za dzieła rosyjskie rzecz wygląda dokładnie odwrotnie. Dlatego na transmitowaną z Lyonu „Lady Makbet mceńskiego powiatu” oczekiwałam z duża nadzieją  i nie zawiodłam się. Oczywiście najważniejsza jest sama opera, prawdziwe arcydzieło gatunku, którego warunki powstania i dzieje późniejszej recepcji wydają się nieprawdopodobne. Najdziwniejsze jest to, że  w najgorszych latach stalinowskiego terroru rzecz ta, zanim stała się obiektem ataku i właściwie zeszła z radzieckich scen trwała na nich przez dwa lata i była tam grana z wielkim powodzeniem. Powróciła do ojczyzny po 30 latach już jako „Katarzyna Izmajłowa” poprawiona i skrócona nieco  przez kompozytora. A jednak, gdy porówna się obie wersje oczywistym staje się, iż żadne korekty nie były dziełu potrzebne i to pierwsza odsłona zachowuje niesamowitą siłę rażenia, której druga, złagodzona już w tym stopniu nie ma. A co trzeba było łagodzić? Ano … pornofoniczną wymowę całości, bo tak to określano. Bohaterka, będąca  więźniem patriarchalnego systemu i otwarcie wyrażająca swe cielesne potrzeby musiała być w czasach radosnego budowania państwa sprawiedliwości społecznej nie tyle szokująca (towarzysze nie słynęli z seksualnej wstrzemięźliwości), co wysoce niewygodna. Czy zajmując się tym tematem autor nie miał świadomości tego, co się wokół niego dzieje? Jakąś mieć musiał, ale czy niespełna 26-letni mężczyzna, zajęty głównie pracą i romansami (trzeci akt opery powstał w czasie jego podróży poślubnej – małżonka pewnie była zachwycona … ) zwracał uwagę na cokolwiek innego zanim świat zza okna nie wdarł mu się brutalnie do wnętrza? Swoją drogą tworząc dzieło tak wspaniałe w tym wieku Szostakowicz dopisał się do niedługiej listy kompozytorów, u których geniusz objawił się wcześnie. I tylko tytuł, odziedziczony po literackim oryginale może budzić wątpliwości, jako, że bohaterka w najmniejszym stopniu Lady Makbet nie przypomina. Może tylko w walce o swój cel bez liczenia się z konsekwencjami, po trupach,  ale tam, gdzie u szekspirowskiej Lady mamy żelazną wolę, u Katarzyny jest desperacja. Życie w permanentnej opresji połączone z seksualną frustracją daje u niej piorunujący efekt w postaci swoistej odmiany maladie d’amour  ( niestety nie wiem, czy w języku rosyjskim istnieje odpowiednik tego terminu) prowadzącej do obsesji, z którą nie da się ani walczyć, ani żyć. Wydawałoby się, że tak precyzyjnie nakreśloną postać trudno wzbogacić  o jakiś nowy rys, a jednak Tcherniakov zdołał to uczynić . Oczywiście w jego produkcji (miała premierę w WNO) akcja została przeniesiona do współczesności, co nie zmieniło ani nie zaburzyło wymowy tekstu. Reżyser dokonał jednak drobnych z pozoru, jednak poważnych w skutkach zmian, które Katarzynę postawiły w nowym świetle i trochę wsparły prawdziwość tytułu. Chodzi zwłaszcza o dwie bliźniacze sceny : w pierwszej z nich zamiast rozkazać pachołkom (w tym wypadku pracownikom jakiejś swojej firmy) klękać przed swym dziedzicem, Borys zmusza do tego synową, wykonującą upokarzające polecenie z tępą obojętnością. W drugiej zaś Katarzyna nie tylko z własnej woli składa nakolanny hołd świeżo poślubionemu Siergiejowi, ale też skłania do tego weselnych gości, dla których jako nowa właścicielka przedsiębiorstwa stała się władzą.  Ciekawy pomysłem jest również podzielenie sceny na dwa nierówne obszary: banalne, biurowe środowisko z komputerami, w którym toczy się większość akcji i mały pokój wyłożony orientalnymi dywanami symbolizujący wnętrze Katarzyny. Intensywna czerwień tych kobierców  to jej namiętność i pasja. Objawiająca się nie tylko w gwałtownych zbliżeniach z kochankiem, ale także  wtedy, kiedy Katia w religijnym uniesieniu obmywa jego nagie, skatowane przez teścia ciało czyniąc go swoim Chrystusem, swoim bóstwem. I nie ma dla niej najmniejszego znaczenia, że wybranek jest tylko tępawym osiłkiem pozbawionym całkowicie empatii i nastawionym na realizację  prostych instynktów,  absolutnie ubóstwienia niegodnym. Ostatni akt tragedii rozgrywa się nie w drodze na Syberię, a w małej więziennej celi, gdzie siłą rzeczy wszystko, co powinno być intymne staje się aktem publicznym. To tam Katia doznaje ostatecznego poniżenia i rozczarowania patrząc na Siergieja kopulującego z Sonietką. Ale nawet wtedy cała jej furia kieruje się przeciwko innej kobiecie.
O realizację muzyczną w tym spektaklu byłam całkowicie spokojna jeszcze przed pierwszymi dźwiękami, bo Kazushi Ono należy do wąskiego grona tych dyrygentów, którzy właściwie zawsze stają na wysokości zadania, nawet jeśli partytura jest tak wymagająca i piękna, jak w tym wypadku.  Orkiestry z Lyonu nie wymienia się wśród najlepszych na świecie, a szkoda – ona również zrobiła na mnie wielkie wrażenie (solo skrzypcowe świetnie wykonał Kazimierz Olechowski). Chórzyści  dostali od reżysera sporo zadań aktorskich i wszyscy byli na scenie po coś – nie jako bezładny tłum a jako zbiór jednostek. Nie przeszkodziło im to w znakomitej pracy wokalnej. Kluczem do sukcesu przedstawienia „Lady Makbet mceńskiego powiatu” jest zawsze śpiewaczka-aktorka w partii tytułowej. Ausrine Stundyte ma w niej spore doświadczenie i to widać i słychać – jest w stanie skupić się na szczegółach i subtelnościach bardzo trudnej pod każdym względem roli.  Jeszcze przed prapremierą Szostakowicz deklarował, iż opera „będzie bardzo cantabile” i częściowo dotrzymał słowa, co najlepiej słychać właśnie w przypadku Katii. Stundyte daje sobie radę zarówno w częściach płynnych, lirycznych jak wymagających większej mocy nie bojąc się też zabrzmieć niekoniecznie pięknie. Tworzy przy tym wstrząsającą kreację aktorską. Od tej strony znakomity jest też John Daszak, wielokrotnie współpracujący z Tcherniakovem i doskonale się z nim rozumiejący. Nie przepadam za tenorem Daszaka, ale jego rola wokalna może się podobać.   Natomiast Vladimir Ognovenko jako Boris okazał się pod każdym względem godnym partnerem dla koleżanki wzbudzając przy okazji nieoryginalną refleksję, że prawdziwego, słowiańskiego, przepastnego głosu basowego nie da się zastąpić żadnym ekwiwalentem. Wszystkie, co do jednej różnej wielkości role drugoplanowe zostały wykonane znakomicie a jest ich w tej operze sporo. Mnie szczególnie podobali się Gennady Bezzubenkov jako  Pop i Stary Skazaniec (kolejny bas) i Almas Svilpa jako szef miejscowej policji (ładny, dobrze prowadzony baryton). Odkładam zapis tego spektaklu na swoją półkę ze skarbami.







4 komentarze:

  1. Jutro (12.02) wieczorem na Opera Platform będzie właśnie z Lyonu transmisja Carmen w konwencji.. burleskowej (http://www.theoperaplatform.eu/en/opera/bizet-carmen). Trochę się boję, wolę tradycyjne interpretacje / inscenizacje (aczkolwiek gorąco polecam Aidę w Deutsche Oper Berlin!)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, może spróbuję, chociaż po przejrzeniu listy twórców spektaklu z dużą rezerwą. Jedynym, który mnie zaciekawił jest dyrygent, dotąd kojarzyłam go raczej z barokiem i Pomo d'Oro, a tu Carmen ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam tę inscenizację "Carmen" z Opery w Lyon w ubiegłym roku w Mezzo - nie polecam, z trudem dotrwałam do końca.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie ... Trochę to przerażające, ale teatr reżyserski dociera już do Met, i to nie w stosunkowo niewinnej wersji Luca Bondy'ego tylko w hardcorowej Calixto Bieito. Brrr !Nie ma gdzie uciec! Ale z drugiej strony Tcherniakov to też wierny adept, a jednak ...

    OdpowiedzUsuń