sobota, 26 marca 2016

"Bal maskowy" w Monachium zamajaczony

„Bal maskowy”  jest jedną z moich ukochanych oper: nic mnie w niej nie uwiera, wszystko się podoba i cieszy. Libretto, proste i sensowne zawiera to, co powinno i nic ponad, akcja rozwija się logicznie, nie ma opowieści o przeszłych wydarzeniach i ich konsekwencjach w teraźniejszości a bohaterowie zostali nakreśleni z pewną dbałością o psychologiczne prawdopodobieństwo. Partytura stanowi połączenie pozornej lekkości z dramatem, oba czynniki w idealnych proporcjach. Najlepiej to słychać w scenie z Ulricą, gdzie groza wprowadzana przez wróżkę równoważona jest przez niepoważny stosunek Riccarda do jej słów.  Mamy też pięć atrakcyjnych partii wokalnych a i śpiewacy drugoplanowi nie mają na co narzekać. Kiedy dowiedziałam się, że „Bal” wystawi Bayerische Staatsoper  poczułam nadzieję zmieszaną z obawami – monachijski teatr poziom muzyczny trzyma niemal zawsze, ale zdarzają mu się spektakle straszliwe od strony inscenizacyjnej (niejedno już w operowym życiu widziałam, ale tamtejszy „Don Giovanni” nadal prześladuje mnie w  koszmarnych wspomnieniach). Tym razem Johannes Erath nie przygotował czegoś szczególnie okropnego, patrzyło się na scenę nawet z pewną przyjemnością, tyle, że nic się nie zgadzało z librettem zaś pomysły reżyserskie były raczej schematyczne. Nie chodzi tu nawet o zmianę czasu akcji na lata dwudzieste ubiegłego wieku (ostatnio modny okres), ale o koncepty realizowane już wielokrotnie na scenach całego świata niemal zawsze bez powodzenia. Muszę przyznać, że irytuje mnie mocno tłumaczenie wszystkiego poetyką snu ewentualnie majaczeniem konającego samobójcy i próba upchnięcia w ten sposób dosyć absurdalnych chwytów. Przykłady  można mnożyć, ale wystarczy kilka.  Przede wszystkim cała akcja rozgrywa się w jednym (efektownym) wnętrzu, które pozostaje wciąż takie samo: schody (owszem, znów one) dominują nad całością, ale mamy też sporych rozmiarów łoże. Bywa ono sypialnią Riccarda lub małżeńską, przy tym siłą zapisanego tekstu przewalają się przez nie tłumy. Ulrica pojawia nam się przy pierwszych taktach uwertury mając chyba  być upostaciowanym przeznaczeniem, to ona podaje rozważającemu samobójstwo Riccardowi broń, ona podsuwa Amelii truciznę. Przy tym oczywiście w niczym nie przypomina czarownicy z libretta, nosi elegancką, czarną suknię i długie blond włosy. Poza tym tłok na scenie momentami robi się okropny, bo mamy na niej także dublujących śpiewaków aktorów, co nie dodaje całości żadnych nowych znaczeń. Przy okazji ta podwójność rozbija w finale efekt dramatyczny, kiedy to martwy już Riccardo spoczywa na łożu zaś tenor śpiewa w najlepsze (przynajmniej nie musi padać i udawać konającego). Tego typu pomysły nie są niczym nowym, zaskoczyła mnie tylko Oscar (owszem, jest kobietą) wpijająca się namiętnie w usta Renata. W sumie – od strony wizualnej wszystko to jest ładne i efektowne tylko – bez sensu. Za to od strony muzycznej spektakl był wysoce satysfakcjonujący, co w sporej części okazało się zasługą niemal 80-letniego debiutanta – Zubin Mehta nigdy wcześniej „Balu maskowego” nie prowadził. Tempa wybrał raczej rozsądne (słyszałam narzekania, że za wolne, mnie one odpowiadały), ładnie dopieścił detale, doskonale panował nad dynamiką dźwięku, co w tym utworze nie jest proste. Kojarząc Mehtę z raczej przeciętnymi wykonaniami Verdiego zostałam przyjemnie zaskoczona. Piotrowi Beczale  (było to moje pierwsze zetknięcie z nim w tej roli) nieco zabrakło lekkości i swobody w początkowych fragmentach roli, ale już od „Di tu’ se fedele”  słuchanie go stało się czystą przyjemnością. Beczała nie jest aktorem naturalnym ani tym bardziej „zwierzęciem scenicznym”  lecz był dobrym Riccardem (służy mu zarówno kostium z lat dwudziestych jak i  filuterny wąsik). George Petean zastąpił jako Renato chorego Simona Keenlyside i ośmielam się stwierdzić iż ta zamiana w warstwie wokalnej była bardzo korzystna. Petean z latami wyrósł na prawdziwego baritone verdiano a i barwa jego głosu może zachwycić. Okka von der Damerau bardzo mi się podobała jako Ulrica – dysponuje instrumentem nieco lżejszym niż się zazwyczaj w tej partii słyszy, ale w niczym jej to nie przeszkadza. Sofia Fomina  miała więcej do zagrania, niż najczęściej w partii Oscara bywa i wywiązała się z zadania dobrze. Śpiewała nieźle, ale nie porywająco. Za to obaj spiskowcy, Samuel – Anatoli Sivko i Tom – Scott Conner  okazali się pierwszorzędni.  Bohaterką wieczoru była Anja Harteros i mam świadomość, a nawet pewność, że wiele osób się ze mną nie zgodzi. To pewnie ci, którym podoba się ona wyłącznie w Straussie i ci, co nie przepadają za tą specyficzną, chłodną barwą głosu. Rzeczywiście, przynajmniej role verdiowskie nie zawsze jej się udają, czego przykładem ostatnia Aida. Poza tym Harteros wydaje się czasem księżycowo odległa i nie z tego świata, co tworzy dystans między nią a słuchaczem. Ale potrafi też zapewnić szczęśliwemu odbiorcy przeżycia niemal transcendentalne, czego żadna inna współczesna sopranistka nie umie. Przy tym magia jej osobowości jakoś trudno przenosi się przez ekran, dopiero spotkanie z Anją Harteros na żywo oddaje sprawiedliwość jej wykonawczej sztuce. Partia Amelii jest specyficzna – o ile Riccardo czy Renato w trakcie trwania opery się zmieniają zgodnie z rozwojem sytuacji, ją poznajemy od razu we wcieleniu dramatycznym. Nie ma żadnej wątpliwości, iż niechciana miłość jest dla niej tragedią  i że Amelia ani przez chwilę nie rozważa (mimo, iż kocha z całego serca) możliwości poddania się temu uczuciu i złamania przysięgi danej mężowi. I to wszystko w głosie Harteros było, mimo, że nierozsądny (bardzo delikatnie rzecz ująwszy) reżyser kazał jej … czaić się na śpiącego Renato z poduszką w niedwuznacznym zamiarze usunięcia go z tego świata. Poetyka snu czy też zwykły, w najmniejszym stopniu nie boski idiotyzm? W każdym razie Harteros śpiewała swoje i to jak! Była dramatyczna, była wzruszająca, tessitura roli nie sprawiała jej problemów i to typowe dla niej przepiękne pianissimo! Oceńcie sami - link prowadzi do całości.

Bayerische Staatsoper ogłosiła już swoje plany na następny sezon i są one bardzo interesujące, znacznie ciekawsze niż Met. Na pewno będzie czego słuchać, z oglądaniem w Monachium bywa różnie. Nie podano jeszcze planu transmisji, mam nadzieję, że pierwsza premiera sezonu się w nim znajdzie, ale tak czy tak ja się wybieram na „Faworytę” z Garancą, Kwietniem i nieodłącznym od niego ostatnio Polenzanim. Warto zajrzeć na stronę BSO i obejrzeć broszurę programową, bo poza funkcją informacyjną to prawdziwe dzieło sztuki.












2 komentarze:

  1. Dla mnie koronkowa robota zarówno Anji Harteros jak i Piotra Beczały. Ex aequo :)
    Faktycznie Harteros uroda daje aurę arystokratyczności i pewnej tajemniczości. Tak też dziwnie poprowadził głównych bohaterów reżyser, że mało było oznak ich uczucia. Nawet w ostatniej scenie Amelia patrzy na umierającego Riccarda z daleka, jakby przestała się nim interesować; wcześniej trzymając w ręku poduszkę chce udusić nią swojego męża - stąd może wrażenie chłodu tej postaci.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko, co trzeba było w głosie Anji. A reżyseria - cóż, niestety - takie czasy. Swoją drogą mieliśmy szczęście, bo Harteros zachorowała i w następnych spektaklach zastąpiła ją Pirozzi. Pewnie była dobra, sądząc po ostatnich "Foscarich" z La Scali, ale jednak to nie Anja.

    OdpowiedzUsuń