wtorek, 14 czerwca 2016

Klątwa Tristana - "Tristan i Izolda" w Warszawie



Nie należę do grona wyznawców Richarda z Bayreuth (tak jest, Wagner to religia). Takie wyznanie jest koniecznym wstępem do następnego – nigdy, mimo długich lat peregrynacji po operowym światku nie widziałam na scenie „Tristana i Izoldy”. Dla polskich odbiorców to nic dziwnego, u nas tej arcyopery się nie grywa. Nie mamy przede wszystkim sił wykonawczych, aby całość wystawić, ale też odpowiednich finansów aby za to zapłacić innym. Przynajmniej tak było za mojej pamięci w moim mieście, gdzie „Tristan” miał krajową prapremierę w  1921 roku. Po wojnie był jeszcze spektakl poznański w 1968. I wszystko. Siłą rzeczy w ojczyźnie nie miałam szans, a kiedy uda mi się wysupłać gotówkę na podróż do ROH czy BSO to pretekstem do wyjazdu nie są raczej dzieła Wagnera. Tak więc wszystkie moje spotkania z „Tristanem i Izoldą” musiały się odbyć za pośrednictwem CD i DVD, co przecież nieco przypomina lizanie cukierka przez papierek. I tak dotrwałam w stanie swoistego nietknięcia do lat obecnych, niestety znacznie bardziej dorosłych niż bym chciała. A teraz, dzięki szalonemu w tych warunkach zbiegowi okoliczności miałam okazję dwukrotnie w ciągu dziewięciu dni podziwiać dzieło na żywo – w wersji koncertowej w Filharmonii Narodowej i pełnospektaklowej w TWON i myślę, że to doświadczenie dzieliło ze mną wielu krajowych melomanów. Cieszyłam  się nie tylko z tego, że orkiestry, dyrygenci i obsady były całkowicie różne, ale także z kolejności zdarzeń, bo koncert stał się w ten sposób niejako przygotowaniem do spektaklu (a także do „wystawienia go” na początek we własnej głowie, przy zamkniętych oczach i bacznie nastawionych uszach). Niestety radość okazała się przedwczesna, bo orkiestra FN pod batutą swego szefa, Jacka Kaspszyka skutecznie mi ją zepsuła. Śpiewacy w partiach tytułowych Michael Weinius i Jennifer Wilson  byli nieźli, w drugoplanowych Michelle Breedt i Tomasz Konieczny bardzo dobrzy. Tak więc do Teatru Wielkiego trafiłam nieusatysfakcjonowana i pełna obaw związanych głównie z Jayem Hunterem Morrisem, pamiętanym z nowojorskiego „Ringu” , gdzie był dosyć okropnym Siegfriedem. A także mocno zniesmaczona konferencją dotyczącą nowego sezonu Opery Narodowej, gdzie zaprezentowano takie samozadowolenie, że nawet politycy mogliby go pozazdrościć. A czy jest z czego być tak dumnym? Z warszawskiego wystawienia „Tristana i Izoldy” raczej nie. Zacznijmy nietypowo – od książeczki programowej i stron poświęconych Mariuszowi Trelińskiemu, bo one doskonale obrazują sytuację w teatrze. Tekst jest długi, ale najważniejszym w nim zdaniem wydało mi się to cytujące wypowiedź, iż każdy reżyserowany spektakl związany jest ze zdarzeniami z jego życia, realnego lub duchowego. Czas, aby ktoś wreszcie krzyknął : Panie Treliński, nic mnie pańskie życie, zewnętrzne czy wewnętrzne nie obchodzi! W tym wypadku obchodzi mnie Wagner, któremu zamordował pan arcydzieło i udowodnił, że nic z jego nieskomplikowanego w gruncie rzeczy i wyjątkowo czytelnego przekazu Pan nie rozumie. A początek, przynajmniej w warstwie obrazkowej, jedynej interesującej Trelińskiego nie zapowiadał katastrofy. Współczesny statek z migającymi światłami radaru i innych niezbędnych urządzeń  sprawiał wrażenie więzienia, ale czyż każdy okręt nim w pewnym sensie nie jest ?  Podział przestrzeni na różne wnętrza (luksusowa kabina Izoldy, mostek kapitański, pokład techniczny, metalowe schody z boku) widzieliśmy już wielokrotnie, ostatnio w „Zamku Sinobrodego”, ale spełnia on swoje zadanie. Także sposób poprowadzenia bohaterów nie budził większych wątpliwości. Akt drugi wbrew tekstowi libretta rozgrywa się także na okręcie ( mnie się to kojarzyło raczej z hipernowoczesną latarnią morską), co nie zaburza w sposób szczególny logiki wydarzeń a wizualnie bywa atrakcyjne. I tu docieramy do części finałowej, która zaciera wszelkie pozytywne wrażenia, które miałam wcześniej. Na początek obrazek zgrany aż do granic banału – Tristan na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Dalej – wtręty typowo „trelińskie” : obrazki z dzieciństwa bohatera, jakaś zniszczona chata, ojciec popełniający samobójstwo (tu leży przyczyna odrzucenia i poczucia nieprzynależności pokonane dopiero przez pojawienie się Izoldy). Aż w końcu – Tristan umiera, Izolda … podcina sobie żyły wielkim nożem, ale najwyraźniej nieskutecznie . Potem mamy … wojskowy pogrzeb z honorami, Izoldę ściągającą z trumny całun i wystrojoną w odpowiednią, żałobną kreację. Izolda ustawia się w sporym oddaleniu od katafalku i tyłem do niego a śpiewając gubi po kolei białe kalie trzymane w rękach by wreszcie zastygnąć w półklęczącej pozycji. Liebestod jak malowanie. Rozumiecie teraz mój atak furii? To uczucie, którego wolałabym nie doświadczyć pogłębione horrorem wokalnym. Podobno reżyser zachwycony był Morrisem – jeśli to prawda (wszelkie „podobno” należałoby zweryfikować, a ja nie mam takiej możliwości) stanowi ostateczny dowód na upośledzenie słuchu w stopniu absolutnie dyskwalifikującym człowieka zajmującego się operą. Złe wspomnienia z „Ringu” to jest nic w porównaniu z tym, co zafundował nam ten śpiewak teraz – wyszarzały, skrzekliwy głos, niemożność utrzymania się we właściwiej tonacji,  fałszowanie bezustanne. Na szczęście czasami było go kiepsko słychać. Rzeźnia wokalna. Melanie Diener współczuję serdecznie – co też ona musiała odczuwać towarzysząc takiemu Tristanowi mogę sobie tylko wyobrazić. Zwłaszcza, że sama sprawiła mi miłą niespodziankę – brzmiała dobrze, momentami nawet znakomicie a Liebestod , gdyby zamknąć oczy było piękne. Brangena – Michaela Selinger wypadła przyzwoicie, ale to głos chyba trochę za lekki do tej roli. Kurvenal – Tómas Tómasson nie pozostawił mi dobrego wrażenia – żadnego porównania z Koniecznym. Postać króla Marka łączy mi się nierozerwalnie z moim ukochanym artystą, René Pape i nikt nie jest w stanie obecnie się z nim równać. Tym nie mniej Reinhard Hagen okazał się, od strony wokalnej przynajmniej satysfakcjonujący (na pełną kreację nie dostał szansy od reżysera). Bardzo ładnie zabrzmiał też  liryczny tenor Zbigniewa Malaka. Orkiestra Teatru Wielkiego pod ręką Stefana Soltesza trochę mi wynagrodziła groteskowe porykiwania Morrisa . Nie wiem, jak to się dzieje, ale ten dyrygent jest bodajże jedynym, który potrafi  wziąć w karby nasz zespół i zmusić go grania na poziomie. Nie jest to wprawdzie najwyższy szczebel światowy, ale w wypadku tej orkiestry i takiej partytury granie przyzwoite, a momentami nawet dobre stanowi potężne osiągnięcie. Pod względem czysto instrumentalnym było zdecydowanie lepiej niż w FN.
Ogólnie rzecz biorąc – szkoda. Przykra jest porażka Trelińskiego, która zresztą wynika po części ze współczesnej drabinki wartości  - „liczę się ja i moje”, przejmowanie się twórcą na którym żerujemy to tylko przejaw filisterskiej mentalności i słabości. Przykre także, iż operą zajmuje się ktoś, kto najwyraźniej nie słyszy, albo to, co słyszy go nie interesuje. Żal zmarnowanej szansy. I nie jest to kwestia „mody na narzekanie na Trelińskiego” jak napisał pewien krytyk, tylko choroby toczącej, obawiam się cały światek operowy, w którym prawo do twórczej interpretacji zastąpiono prawem do reżyserskiego „hulaj dusza, piekła nie ma”. W premierowy wieczór całym sercem zgadzałam się z widownią Teatru Wielkiego, owacyjnie przyjmującą Stefana Soltesza i orkiestrę oraz szczerze oklaskującą Melanie Diener i Michaelę Selinger, natomiast buczącą na widok dyrektora artystycznego. Nie buczałam, bo  w takich wypadkach wolę opuścić dłonie, ale w gardle świerzbiło.








9 komentarzy:

  1. Bardzo podobne wrażenia. Tyle tylko, że mnie ta muzyka tak się podobała, że nawet nie miałam ochoty "źlić" się na JHM. Kiedy zaczął śpiewać, pomyślałam sobie: "A to głos iście wagnerowski" ;) - tak sobie niestety wyobrażam skutki wykonywania utworów tego kompozytora. Wiem, zapewne stereotypowo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Wagner w końcu Panią pochłonął :)
      Zapraszam w grudniu do Poznania - w Filharmonii będzie koncertowe wykonanie pierwszego aktu Walkirii pod Minkowskim.
      A na Tristana wybieram się w sobotę, choć przeczytane dotychczas recenzje nie nastrajają pozytywnie.
      Pozdrawiam
      Drusilla

      Usuń
    2. Acha, trochę to trwało:)
      Dziękuję za podpowiedź - sprawdziłam, na stronie Filharmonii nie ma jeszcze tego koncertu albo może ja nie widzę... Za to zauważyłam, że będzie Kate Liu! Muszę wybrać się koniecznie do Poznania, a przy okazji może wypijemy jakąś kawkę?:)
      Co do "Tristana i Izoldy", myślę, że w moim przypadku plusem było to, że nie mam właściwie żadnych porównań. Nie wiem czy jeszcze raz wybrałabym się na ten spektakl, bo jest bardzo mroczny, ale dla mnie interesujący. Było też sporo naprawdę ładnego śpiewania.

      Usuń
    3. Plan Filharmonii na nowy sezon jest tutaj: http://www.filharmoniapoznanska.pl/wp-content/uploads/2016/06/Sezon-2016_2017.pdf
      A kawkę jak najbardziej, bardzo chętnie :)
      Drusilla

      Usuń
    4. O, świetnie! 2.12.2016, dobry termin. Jakoś się znajdziemy :)

      Usuń
  2. Mój ukochany tenor wagnerowski Lauritz Melchior śpiewał Tristana w ciągu długiej kariery ... 223 razy. Nie zaszkodziło mu.JHM najzwyczajniej jest bezczelny porywając się na coś, czego nigdy nie był i nie będzie w stanie wykonać w sposób chociażby tylko nie przynoszący wstydu.Domingo nagrał Tristana z Niną Stemme, ale nigdy nie próbował go na scenie. Jeśli masz ochotę, posłuchaj tego https://www.youtube.com/watch?v=98Vgf4IfPzI - to jest "Tristan" sprzed dwóch miesięcy ze Stuartem Skeletonem, chyba najlepszym wykonawcą tej roli współcześnie. A inscenizacja Trelińskiego Ci się podobała?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Posłucham, dzięki.
      "Tristana i Izoladę" odbieram jako część cyklu Trelińskiego poświęconego światłu i ciemności. Ciąg dalszy "Jolanty" i "Zamku Sinobrodego". Podobało mi się, nie mam pretensji o powtórzenia różnych chwytów dramaturgicznych i scenograficznych. Widzę w tym sens.

      Usuń
  3. Papageno,
    w pełni podzielam Twoją opinię dotyczącą zawartości książek programowych TWON i w ramach protestu nie kupuję ich od dłuższego czasu. "Tristana i Izoldy" w TWON nie widziałam, ale w październiku wybieram się transmisję z MET.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra decyzja, Jolu. Będą tam Skelton i Stemme. Po premierze w TW Gelb powiedział dyplomatycznie, że "Nad pewnymi pomysłami będziemy jeszcze pracować". Mam nadzieję, że to dotyczy trzeciego aktu, a zwłaszcza finału.W Met Treliński nie może się rządzić jak chce, zbyt mu na tej pracy zależy.

      Usuń