niedziela, 17 lipca 2016

Aix-en-Provence 2016

Tego roku szefostwo festiwalu w Aix-en-Provence dostosowało się do obowiązujących trendów i powierzyło swoje premiery modnym reżyserom. Ze skutkiem różnym, dla publiczności oczywistym, a dla decydentów – mam nadzieję – dającym do myślenia. Bo jakkolwiek mówiło się o samych produkcjach, podpisanych (przynajmniej w wypadkach mnie interesujących) przez osoby znane z natychmiastowo rozpoznawalnego charakteru pisma na szczęście ważniejsze było wykonawstwo muzyczne. I oby tak zawsze.
Rozpoczęłam od  Debussy’ego. „Peleasa i Melisandę” wystawiła w Aix Kate Mitchell, i każdy z nas wiedziałby to bez czytania książki programowej. Wystarczy całkowicie jeden rzut oka na scenę podzieloną na segmenty, na kręte metalowe schody z jej boku i sposób prowadzenia akcji stanowiący właściwie pełny katalog chwytów stosowanych przez adeptów regietheatru. Mamy oczywiście przeniesienie wydarzeń w czasie  do szeroko pojętej współczesności, mamy podwojenie postaci głównych, mamy niepotrzebny balet, a w scenografii elementy całkowicie niezbędne, a to umywalkę i zrujnowany basen pływacki. A gdzie neon pytam stanowczo? Naprawdę, brak neonu jest oburzający! Wszystko zaś ma się tłumaczyć wygodną poetyką snu. I wiecie co? W tym wypadku rzeczywiście jakoś się tłumaczy. Oczywiście Mitchell interesowały zupełnie inne problemy niż  Maeterlincka , na dowód można przytoczyć chociażby pierwszą scenę , w której Melisanda śpiewa słynne pierwsze słowa „Ne me touchez pas!”. Inaczej one brzmią w ustach młodej, tajemniczej, zagubionej w leśnej gęstwinie dziewczyny skierowane do nieznanego jej mężczyzny a inaczej jeśli panna młoda w odpowiedniej kreacji kieruje je do świeżo poślubionego męża. Peleas też nie przypomina rozpoetyzowanego kochanka z oryginału, widzimy ewidentnie autystycznego młodzieńca, który właściwie jest tym, czym powinna być Melisanda. Ale ma to sens i wydało mi się wewnętrznie spójne. Przy tym Mitchell ma jedną zasadniczą przewagę nad kolegami : nie męczy jej przynajmniej obsesja brzydoty i na scenę patrzy się z przyjemnością, co zawdzięczamy przede wszystkim Lizzie Clachan i Chloe Lamford, projektantkom scenografii i kostiumów. Nawet basen w ruinie jest malowniczy. Wszystko to ma znaczenie dla polskich widzów, bo przedstawienie powstało w koprodukcji z warszawskim Teatrem Wielkim, co oznacza, że zobaczymy je też u nas. Jak zawsze w nieporównanie gorszej obsadzie wokalno-instrumentalnej (to na pewno). W Aix orkiestrę poprowadził Esa-Pekka Salonen i zrobił to znakomicie, a w wypadku tak migotliwej i delikatnej partytury nie jest to łatwe. Doskonale również sprawili się śpiewacy, zarówno ci, którzy mają w swych rolach bogate doświadczenie czyli Stéphane Degout - Peleas, Laurent Naouri – Golaud, Sylvie Brunet-Grupposo – Geneviève, Franz –Josef Selig – Arkel  jak dwie debiutantki w swych partiach Chloé Briot jako Yniold i przede wszystkim Barbara Hannigan – Melisanda. Hannigan, w kręgach muzyki współczesnej postać kultowa, muza wielu kompozytorów zmierzyła się tym razem z klasyką i odniosła sukces. Jej bohaterka była wprawdzie bardziej kobieca niż dziewczęca (w sensie wokalnym także), ale przy ogólnej koncepcji całości to nie przeszkadzało. Zastanawiam się tylko, czy jej następczynie będą w stanie powtórzyć akrobatyczne pozycje w jakich śpiewała . Jeśli nie – nie ma problemu, nie są konieczne. To przedstawienie warto obejrzeć (nadal można na Opera Platform) – spójne, sensowne, klimatyczne, nieźle balansujące między symbolistyczną baśnią a bolesną realnością,  znakomite muzycznie.







Przed drugim spektaklem z Aix muszę ostrzec – w warstwie wizualnej nadaje się ono wyłącznie dla ortodoksyjnych wielbicieli Krzysztofa Warlikowskiego. Ja jestem już bardzo zmęczona rolą domorosłego psychoanalityka, w której ten reżyser obsadza publiczność, każąc jej dodatkowo za to płacić. Powinno być odwrotnie! Męczenie się z obsesjami trapiącymi
Warlikowskiego jest po prosu okropnie nudne, bo widz za każdym razem dostaje to samo. Tym razem pod pretekstem uscenicznienia debiutanckiego, świeckiego oratorium Haendla „Il Trionfo del Tempo e del Disinganno”. Pokazano nam wersję pierwszą, napisaną przez kompozytora w wieku 22 lat (istnieje jeszcze o 30 lat późniejsza, włoska z nieco zmienionym tytułem i wreszcie ostatnia, angielska , którą od początkowej dzieli pół wieku). Autorem libretta był kardynał Benedetto Pamphili i nietrudno się domyślić, że stanowi ono tekst tyleż moralnie słuszny, co dosyć niestrawny i prowokujący do wymyślenia własnej historii. Niestety Warlikowski niczego nowego nie wymyślił, to wciąż ta sama, mroczna opowieść rodzinna jak z Sarah Kane. Konia z rzędem temu, kto widząc Sabine Devieilhe zgadłby,  że jest to Belezza. I to nie z przyczyny braków fizycznych śpiewaczki a z powodu wizerunku, jaki jej zafundowano. A także nieapetycznych działań przy których umywalka (a jakże) jest bardzo przydatna. Franco Fagioli czuł się chyba w roli Piacere bardziej komfortowo, przynajmniej takie miałam wrażenie. Sara Mingardo – Disinganno i Michael Spyres – Tempo zostali w zasadzie oszczędzeni – snuli się po  scenie, a właściwie ustawionej na niej widowni bez szczególnego pozamuzycznego uzasadnienia. Za to mnóstwo do roboty mieli osobnicy, których wcale na niej być nie powinno, z uwzględnieniem pewnego urodziwego chłopaka z burzą ciemnych loków, który to umierał na szpitalnym łóżku po przedawkowaniu extasy lub innej podobnej pigułki (wysoce oryginalne) to z martwych powstawał. I tak w kółko. Pablo Pillaud-Vivien, którego obsadzono w tej męczącej roli jest śliczny, owszem, ale czy to wystarczy? Z ciekawostek można jeszcze przywołać spory fragment starego filmu „Ghost Dance” Kena McMullena pokazany na zakończenie pierwszej części spektaklu. W jakim celu, trudno powiedzieć, publiczność wyglądała na zdezorientowaną. Być może chodziło o swoiste memento, bo grająca w nim Pascale Ogier rok po nakręceniu tego obrazu (1984) zmarła na atak serca, którego tragiczna kondycja spowodowana była prawdopodobnie przez narkotyki. Aktorka miała 26 lat. Zwycięstwo Czasu i Rozczarowania nad Pięknem i Przyjemnością? Mnie to nie przekonuje. Za to wszystkimi kończynami mogę się podpisać pod zachwytami nad muzyczną jakością przedstawienia przygotowanego przez  Emmanuelle Haïm z właściwym jej temperamentem i uwagą. Zazwyczaj przy zetknięciach z tą dyrygentką udaje się połączyć dobrą zabawę, którą wydaje się mieć ona, jej muzycy i publiczność z nastrojem zamyślenia i słodkiej melancholii charakterystycznej dla muzyki barokowej. Le Concert d’Astrée to zespół na tyle błyskotliwy, żeby sprawiać wrażenie absolutnej swobody zaprawionej nawet kropelką dezynwoltury przy rzeczywistym zachowaniu żelaznej dyscypliny. Na domiar dobrego udało się zebrać idealny zespół śpiewaczy. Sara Mingardo, kontralcistka o pięknej, mięsistej i kremowej barwie i olbrzymim doświadczeniu była fantastyczna. Michael Spyres , tenor, którego wielbicielką jestem od dawna może nie wygląda szczególnie awantażownie, ale jego głos pokonuje bez problemu  wszelkie pułapki, zarówno pod względem ozdobników jak rozpiętości skali. Brzmi pewnie na obu jej końcach prezentując przy okazji ładną, dosyć ciemną średnicę. Sabine Devieilhe jeszcze niedawno nieznana szerszej publiczności zdążyła błyskawicznie wyrosnąć na gwiazdę i nic dziwnego – sopran kryształowej czystości, pewność intonacyjna, umiejętność wyrażania emocji – czegóż chcieć więcej …  Najmniej przekonujący okazał się dla mnie Franco Fagioli, ale to pewnie wina mojej falsetowej fobii. Kiedy w licznych recenzjach czytam, że to piękny głos to się dziwię, ale najwyraźniej  rzecz w osobistym guście. W każdym razie Fagioli efektowny wokalnie jest na pewno (te płynne przejścia między rejestrami) a jedyny przebój w tej partyturze „Lascia la spina” (wykorzystany ponownie przez Haendla bardzo szybko w „Rinaldo jako „Lascia ch’io piango”) wykonał bardzo dobrze.

Dzięki zaletom muzycznym obu spektakli mogę, chociaż nie bez trudu wybaczyć festiwalowej dyrekcji Warlikowskiego. Zawsze można zamknąć oczy i słuchać, odwrotnie raczej nie …






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz