Największym marzeniem
wielu muzykologów jest odkrycie nieznanego dzieła wielkiego kompozytora.
Powstało nawet sporo powieści sensacyjnych (nie tylko) wykorzystujących ten
wątek, bo atrakcyjny i dający szerokie pole do popisu wyobraźni - wszystkie te
Dziesiąte Beethovena, symfonie Mozarta i
zaginione opery Wagnera. Znacznie mniej efektowne na tym tle wydaje się być
odkrycie utworów zapoznanego geniusza, bo poza samym aktem odnalezienia i
rozpoznania wartości należy jeszcze zaprezentować je na forum publicznym i co najtrudniejsze
przekonać do nich kapryśny świat muzyczny. Jeśli odkrywca nazywa się Cecilia
Bartoli rzecz ta jest łatwiejsza, ale
ktoś niemający pozycji wielkiej i znakomicie sprzedającej swe nagrania
gwiazdy staje wtedy przed zadaniem
heroicznym. Należy o tych niestrudzonych
szperaczach pamiętać i być im głęboko wdzięcznym – gdyby nie oni do dziś nie
pamiętalibyśmy, że istniał i pisał pewien rudy ksiądz z Wenecji. W czasach nam
współczesnych dyrygent Anthony Barrese w przepastnych archiwach Casa Ricordi
natknął się na utwór, o którym pamięć rozwiała się błyskawicznie i chociaż ze
względu na czas powstania nie powinien należeć do kategorii archiwalnych
wykopalisk całkowicie zniknął w pomroce dziejów. A właściwie nie dostał szansy,
aby w nich zaistnieć, bo po premierze w genueńskim Teatro Carlo Felice (30 maja
1865) i powtórce w zrewidowanej wersji w La Scali 6 lat później dzieło zniknęło całkowicie ze
sceny na nieskończenie długie lata. Odsłona mediolańska była pechowa od samego
początku a dobiła ją choroba tenora Mario Tiberiniego , który mimo niej
wystąpił bo nikt inny nie znał partii, ale położył ją kompletnie. A była to
rola szczególna, bo, jak wreszcie czas nadmienić mówimy tu o operze „Amleto”
Franco Faccio. Młody kompozytor (urodził
się w 1840 !) nie odznaczał się szczególną odpornością psychiczną (szaleństwo
pokonało go w wieku 51 lat). Po klęsce nie chciał już więcej wystawiać „Amleta”
, nikt się zresztą nie spieszył, aby to czynić. Faccio oddał się dyrygowaniu i
miał na tym polu spore sukcesy – to on prowadził prapremierę … „Otella” Verdiego i włoskie prawykonania
„Aidy” i „Lohengrina”. Jego własna opera zniknęła w czarnej dziurze zapomnienia
na ponad wiek by wreszcie trafił na nią
Anthony Barrese. W 2004 wydał on zredagowaną przez siebie wersję wyciągu
fortepianowego i rozpoczął uparte starania o sceniczną realizację. Minęło
kolejnych 10 lat i „Amleto” został wykonany na koncercie w Baltimore by
wreszcie 26 października 2014 doczekać
się wystawienia przez Opera Southwest w Albuquerque (Nowy Meksyk). Zarówno
recenzje tamtejszych mediów jak odbiór publiczności okazały się entuzjastyczne
co pewnie miało jakiś wpływ na zainteresowanie się operą przez zawsze łasą na
repertuarowe cymelia dyrekcję festiwalu w Bregenz. I tak nieszczęsne dzieło 21
lipca 2016 zostało tam zaprezentowane światu – bez przesady, bo wydarzenie
zostało zarejestrowane przez telewizję i upowszechnione w Internecie. Czy warto
było poświęcić mu dwie i pół godziny swego czasu (tyle trwa sama muzyka)? Zapewne się domyślacie, że moja odpowiedź
jest twierdząca, i to z naciskiem. Bo
okazało się, że mamy do czynienia z przepiękną partyturą i znakomitym tekstem,
a jedno i drugie nieskończenie przewyższa popularną wersję „Hamleta” autorstwa
Ambroise Thomasa! W wypadku libretta podejrzliwość (… operowy Hamlet, to się
nie może udać) staje się mniejsza, gdy padnie nazwisko jego autora – Arrigo
Boito. Pisząc je miał tylko 23 lata, ale wykonał znakomitą robotę, co można
sprawdzić pod tym adresem http://www.librettidopera.it/zpdf/amleto.pdf
. Wśród ponad 200 oper inspirowanych dramatami Shakespeare’a (a liczba ta
ciągle rośnie) z całą pewnością tekst „Amleta” należy do najlepszych. Muzyka
zaś … Po wysłuchaniu całości nabrałam przekonania, iż być może złe jej
przyjęcie było wynikiem niezrozumienia przez ówczesne audytorium, a jest to los
często spotykający prekursorów. Inaczej tego wyjaśnić nie umiem. Wyobraźcie to
sobie: 1865 to rok, w którym Verdi przerabia swojego „Macbetha”, trzy lata wcześniej miała miejsce premiera
„Mocy przeznaczenia”, za dwa lata pojawi się „Don Carlos” . Tymczasem smarkaty
Faccio już teraz pisze operę, w której nie uświadczysz tradycyjnych
numerów - nie ma w niej ani jednej arii
o zwrotkowym charakterze ani też układu cavatina-scena-cabaletta. Jest za to
sporo monologów, niektórych parlando, co nie przeszkodziło kompozytorowi
zawrzeć w muzyce całego oceanu melodyjności o nieomylnie włoskiej proweniencji
. Tyle, że tego nie zanucisz pod prysznicem. Słychać tę włoskość zwłaszcza we
wstępach do poszczególnych obrazów (bardzo mnie ujął szczególnie ten do
drugiego, z wiodącym motywem duetu wiolonczel). Instrumentacja, aczkolwiek
bardzo smaczna nie ma oszałamiać bogactwem składu orkiestrowego i ogromem, jest raczej subtelna. Po seansie z tym
„Amletem” (utrwaliłam sobie aby móc
wracać do woli) można mieć nadzieję, że bezwzględne fatum prześladujące
utwór wreszcie dało za wygraną. Bo w Bregencji zapewniono dziełu wszelkie
warunki, by nie tylko mogło zaistnieć, ale zaistnieć w sposób godny siebie. Olivier
Tambosi mimo studiów filozoficznych i teologicznych okazał bezcenne umiłowanie
prostoty wykazując się przy tym odwagą czarowania publiczności pięknymi
obrazami, które się pamięta długo po zakończeniu spektaklu. Wspaniałe są obie
sceny z duchem, co ciekawe, mimo, iż przedstawienie było grane w teatrze, a nie
na słynnej scenie na wodzie jezioro jednak przed oczami mieliśmy wykreowane za
pomocą dekoracji niezmiernie udatnie. Przepięknie pokazano nam śmierć Ofelii, w
sposób jednoznacznie kojarzący się z prerafaelickim obrazem Johna Everetta
Millais. Momentem magicznym był także pogrzeb nieszczęsnej dziewczyny. Wszystko
inne pokazane zostało z podziwu godnym umiarem, bez „pomysłów” i tandetnej
nadinterpretacji. Tambosi dobrze też poprowadził swoich aktorów wyciskając z
nich ile się dało. Brawo także dla Franka Philippa Schumanna, scenografa, Gesine Völlm,
projektantki kostiumów i Davy Cunninghama,
autora oświetlenia. Muzycznie spektakl przygotował i pewną ręką poprowadził
Paolo Carignani. Mam nadzieję, że jeśli lepszy świat istnieje Franco Faccio
mógł usłyszeć swoją muzykę wykonywaną przez jedną z najlepszych orkiestr świata
(Wiener Philharmoniker) w znakomitej formie. W takiej też był Praski Chór
Filharmoniczny. Śpiewacy – sama radość, nie było ani jednej , najmniejszej nawet
roli wykonanej tak sobie, wszystkie znakomite. Dlatego też pierwszy raz w ponad
czteroletniej historii mojego bloga umieszczam na końcu pełną listę, warto
sobie te nazwiska zapamiętać. Pozwolę sobie tylko nadmienić, że znów z
satysfakcją słuchałam Bartosza Urbańczyka. Z partii głównych jedynym, który nie
do końca mnie do siebie przekonał był Claudio Sgura, którego głos prze wyższych
dźwiękach popadał w niemiłe falowanie. Dshamilja Kaiser okazała się atrakcyjną
pod każdym względem Gertrudą. Szczególnie ucieszył mnie sposób potraktowania
roli Ofelii, do której Faccio przewidział sopran mocniejszy niż to zazwyczaj w
takiej partii bywa. Iulia Maria Dan jest soczystą brunetką o mezzosopranowo
zabarwionym głosie, także soczystym, nie ma mowy o żadnej słaniającej się
koloraturowej blond mimozie. A jednak jej koronna scena wypadła przejmująco. I wreszcie bohater tytułowy.
Czeski tenor Pavel Černoch znany był mi dotąd z repertuaru raczej
słowiańskiego. Muszę przyznać, że kiedy słyszałam go ostatni raz w 3 lata temu
w „Carskiej narzeczonej” nie przypuszczałam, że jego jasny wówczas i
lekko-średniego rozmiaru głos może się tak szybko aż tak rozwinąć nabierając
mocy i przyciemniając barwę. Może po części ten efekt jest skutkiem
nieprzytłaczającej warstwy instrumentalnej, ale i tak wywarł na mnie solidne
wrażenie. Więcej takich przemian, proszę! Dobrym śpiewakiem Černoch był już
wcześniej, ale wymagania partii Amleta
daleko przekraczają wszystko, co dotąd w jego wykonaniu słyszałam, a wywiązał
się wspaniale, również pod względem kondycyjnym. Także aktorsko był dobry.
Oczywiście trudno go porównywać do najlepszych Hamletów ze sceny dramatycznej,
nie stworzył też tak niesamowitej kreacji jak Stephane Degout w operze Thomasa.
Tym niemniej – każdemu życzę takiej roli.
P.S. Macie swojego
ulubionego, dramatycznego Hamleta? Jeśli nie, zignorujcie medialny szum wokół
Benedicta Cumberbatcha i spróbujcie znaleźć spektakl BBC z 2009 roku.
Powtarzała go niedawno TVP Kultura. Gra tam David Tennant i to jest „mój”
Hamlet” na nasze czasy. A czaszka w jego rękach należała do Andrzeja
Czajkowskiego, który zapisał ją w testamencie RSC do wykorzystania w
przedstawieniach …
Amleto Pavel Černoch
Claudio Claudio Sgura
Polonio Eduard Tsanga
Orazio Sébastien Soulès
Marcello Bartosz Urbanowicz
Laerte Paul Schweinester
Ofelia Iulia Maria Dan
Gertrude Dshamilja Kaiser
Der Geist | Ein Priester Gianluca Buratto
Ein Herold | Der König Gonzaga Jonathan Winell
Die Königin Sabine Winter
Luciano | Erster Totengräber Yasushi Hirano
Claudio Claudio Sgura
Polonio Eduard Tsanga
Orazio Sébastien Soulès
Marcello Bartosz Urbanowicz
Laerte Paul Schweinester
Ofelia Iulia Maria Dan
Gertrude Dshamilja Kaiser
Der Geist | Ein Priester Gianluca Buratto
Ein Herold | Der König Gonzaga Jonathan Winell
Die Königin Sabine Winter
Luciano | Erster Totengräber Yasushi Hirano
Dziękuję za podpowiedź. Niestety nie można zobaczyć filmu (pojawia się komunikat, że jest prywatny), ale znalazłam informację, że będzie jeszcze transmisja radiowa 2.8.2016 tutaj: https://www.br-klassik.de/programm/radio/ausstrahlung-751098.html.
OdpowiedzUsuńJaka szkoda ... Na stronie Arte z kolei widnieje informacja o niedostępności w Polsce.
OdpowiedzUsuńSpróbujcie tu, może się uda.
OdpowiedzUsuńhttp://intoclassics.net/news/2016-07-28-41091
Pavel Černoch robi faktycznie bardzo pozytywne wrażenie. I głos urodziwy i on sam takoż. Opera bardzo udana moim zdaniem i aż dziwne, że dopiero teraz nabiera rozgłosu.
OdpowiedzUsuńKaprysy historii ... Uwielbiam takie niespodzianki i zastanawiam się ile jeszcze oper czeka w archiwach na swojego odkrywcę i propagatora.
OdpowiedzUsuń