Późną wiosną minionego szykowano się na
owo wydarzenie z wielkimi nadziejami : wspólny wagnerowski debiut Anny Netrebko
i Piotra Beczały w drezdeńskim „Lohengrinie” obiecywał wiele. Jeśli ściśle
trzymać się faktów, dla Netrebko nie był to wcale debiut, bo już 20 lat temu, w
1997 wystąpiła w macierzystym Teatrze Maryjskim jako jedna z Dziewcząt Kwiatów
i powtórzyła tę rólkę rok później w Salzburgu u boku Placida Domingo –
Parsifala. Dyrekcja pięknie odremontowanej Semperoper zainteresowanie i szum medialny jeszcze
podkręcała pozwalając na rejestrację spektaklu, ale już nie na telewizyjną
transmisję. Dopiero teraz, po 8 miesiącach
rzecz wyemitowała ORF, pojawiło się na rynku DVD i możemy wszystko na
własne oczy i uszy sprawdzić. Produkcja Christie Mielitz pochodzi z 1983 roku i
w dzisiejszych warunkach, zwłaszcza na niemieckiej scenie stanowi coś w rodzaju
ekstrawagancji : wszystko zgodnie z librettem i rytmem muzyki, żadnych ekscesów
seksualnych i kostiumy które nie tylko są adekwatne do epoki i tematu, ale też podkreślają zalety a ukrywają wady
zewnętrzności śpiewaków. Nie wiem czy dołożyła coś od siebie Angela Brandt
przygotowująca tę inscenizację do wznowienia, bo śpiewakom chyba ani nie przeszkadzała,
ani nie pomogła – znane wcześniej
umiejętności aktorskie każdego z nich tylko się potwierdziły. Strona
instrumentalna za to była wspaniała – współpraca Christiana Thielemanna ze
Staatskapelle Dresden dała fantastyczny rezultat. Dyrygent należy do tych, co
mają bardzo precyzyjną koncepcję zarówno całości, jak każdej poszczególnej
frazy, nic u niego nie jest „za”, proporcje wyważone mistrzowsko. Kiedy taki
szef dostaje w swoje ręce tak czuły instrument jak ta orkiestra, która gra
jakby wszyscy muzycy oddychali tym samym rytmem, zestrojeni i połączeni ze sobą
w niezwykły sposób powstaje nowa jakość. Była w ich grze przestrzeń, powietrze i właściwe Drezdeńczykom jasne, miękkie brzmienie, które w „Lohengrinie”
sprawdza się idealnie … Delicje. Chór Semperoper mnie nie zachwycił , wydał mi
się poprawny. Bardzo przyzwoicie sprawił się Derek Welton w niewielkiej, ale
znaczącej roli Herolda. Georg Zeppenfeld nareszcie nie musiał straszyć i jako
król Henryk Ptasznik zaprezentował zarówno szlachetny głos o pięknym legato jak
i szlachetną, królewską postawę. Evelyn Herlitzius partię Ortrud mogłaby
bezbłędnie wykonać zapewne w każdym czasie i warunkach, tak też stało się tym
razem. Oczywiście to nie jest ani uwodzicielska barwa, ani uwodzicielska rola a
granie osoby permanentnie wściekłej, sfrustrowanej i knującej może nie być proste, nie mówiąc już o trudnym, napakowanym
gniewnymi wysokimi dźwiękami tekście muzycznym. Postać Ortrud w zasadzie wydaje
się dosyć jednowymiarowa, Herlitzius zrobiła dla niej, co mogła. Tomasz
Konieczny ukradł spektakl protagonistom . Potężny, dominujący bas-baryton,
potężna, dominująca osobowość, charyzma, umiejętności wokalne i aktorskie –
duet Telramunda i Ortrud w drugim akcie dla mnie stanowił kulminację wieczoru. Przy
tym oboje artyści doskonale pokazali autentyczną, mocną więź między tą dwójką
opartą na seksie, manipulacji i władzy, ale jednak więź. I to bez taniej
psychoanalizy w stylu Clausa Gutha, ale z doskonałą psychologiczną
charakterystyką postaci. Debiut Anny
Netrebko we wiodącej roli wagnerowskiej okazał się udany, chociaż nie bez
zastrzeżeń. Zasadniczą bronią divy jest piękno instrumentu, który z latami (jak dotąd) jedynie zyskuje – nie tylko na
wolumenie, ale też na niezliczonych odcieniach wspaniałej barwy. Do tego, że
śpiewaczka nie jest stylistką, właściwie w żadnej muzyce zdążyłam się
przyzwyczaić – jej Wagner przypomina mi role Placida Domingo – na pewno brzmi
pięknie, chociaż daleko od niemieckiej tradycji wykonawczej. Przeszkadzało
mi u Anny udawanie małej dziewczynki, bo
to się powieść nie mogło – ani ten głos, ani ten wizerunek. Owszem, Elsa to wcielenie uciśnionej dziewicy
w opałach, którą ratuje rycerz w lśniącej zbroi (tu dosłownie) ale z wyżej
wymienionych przyczyn – no way! Natomiast znów zachwyciły mnie niskie dźwięki w
duecie z trzeciego aktu, bo to brzmiało tak, jakby w Elsie odzywała się Ortrud,
która wszakże zainfekowała jej duszę wirusem podejrzliwości. Oczywiście, ten
efekt zaprogramował Wagner, ale bodajże pierwszy raz usłyszałam to przekazane
tak wyraźnie. Piotr Beczała śpiewał
swego pierwszego Lohengrina znacznie bardziej stylowo niż jego Elsa. Nie jest
to tenor o dużej mocy i jego głos w ensemblach właściwie ginął, ale
najważniejsze fragmenty roli zostały wykonane bardzo dobrze. Beczała wzorcowo
rozłożył siły, zachowując to, co najlepsze na wyczerpujący trzeci akt, w
związku z tym zarówno duet jak „In fernem land”
zabrzmiał pięknie. Brakowało mi jedynie trochę pasji (aktorstwo Beczały
jak zawsze jest mocno oldskulowe), ale może to wina innego Lohengrina, który
zarówno wokalnie jak wyrazowo utrwalił mi się jako najbliższy ideału (mojego
oczywiście). W każdym razie dla tych melomanów, którzy nie akceptują ani barytonowego,
wyrazistego Jonasa Kaufmanna ani anielskiego „chłopca z chóru” Klausa Floriana
Vogta Beczała mógłby być znakomitą
alternatywą, jeżeli będzie tę rolę w miarę regularnie śpiewał, w co niestety
wątpię.
https://www.youtube.com/watch?v=p6OmmcRb5tQ
https://www.youtube.com/watch?v=kEuyb2D2Zf0
https://www.youtube.com/watch?v=Vmv4jmLol4c
https://www.youtube.com/watch?v=hbpT_u9PrRc
https://www.youtube.com/watch?v=p6OmmcRb5tQ
https://www.youtube.com/watch?v=kEuyb2D2Zf0
https://www.youtube.com/watch?v=Vmv4jmLol4c
https://www.youtube.com/watch?v=hbpT_u9PrRc
Parsifal i Dziewczę Kwiat |