U początków swej dyrektorskiej kariery w TWON Mariusz
Treliński mając możliwość zatrudnić Ewę Podleś do partii Azuceny nie skorzystał
z tej niebywałej okazji, bo … „w jego teatrze takich kiepskich oper wystawiać
się nie będzie”. Najwyraźniej szefowie ROH, Wiener Staatsoper, La Scali, Met i innych
podobnych scen mają mniej wyrafinowane gusta lub też więcej skromności, a na
pewno większą wiedzę o operze, bo spostponowane przez Trelińskiego dzieło grywa
się ostatnio ze szczególną intensywnością. Nikt przy tym nie przejmuje się
osławionym kryzysem wokalnym, chociaż rzecz wymaga „czworga najlepszych
śpiewaków świata” zaś pokrętne i
nielogiczne libretto (chociaż znam wiele pod tym względem gorszych) nie
przeszkadza w tworzeniu tyleż kontrowersyjnych, co interesujących pod względem
teatralnym inscenizacji (Berlin, Monachium, Salzburg). Ostatnio „Trubadur” miał
premierę w Wiedniu, oczekiwaną w napięciu przez miejscowych operomaniaków
szczególnie ze względu na udział Anny Netrebko. I warto było czekać, chociaż to
nie superdiva okazała się największą atrakcją wieczoru. Reżyserię powierzono
Daniele Abbado, który nie stworzył niczego oryginalnego i może należy mu za to
podziękować. Przeniesienie akcji do czasów hiszpańskiej wojny domowej nie
zaburzyło relacji między bohaterami, scenografia i kostiumy okazały się miłe
dla oka i adekwatne. W zasadzie o tej produkcji trudno dodać cokolwiek więcej –
nie boli ale i nie przeszkadza. Na „Trubadura” nie idzie się by podziwiać
reżyserskie pomysły (chociaż te się czasem zdarzają, jak wynika z przytoczonych
wyżej przykładów) ale po to, aby nasycić uszy. Z tym było w Wiedniu nieźle,
chociaż nieco inaczej niż się spodziewałam. Marco Armiliato nie zapanował nad
własnym żywiołowym temperamentem i podyktował szalone tempa, w pewnych momentach
ponad siły solistów. Wyraźnie to było słyszalne zwłaszcza w cabaletcie po
„Tacea la notte”, gdzie Anna Netrebko troszkę nie nadążała i wcale jej się nie
dziwię. Za to dynamikę dźwięku miał dyrygent pod całkowitą kontrolą, o co przy
takiej galopadzie z pewnością niełatwo. Trzeba również przyznać, że jednak nie
zagonił lirycznej arii Manrica czy „Miserere”. Ogólnie, mimo drobnych
zastrzeżeń orkiestra i jej szef spisali się na duży plus . Z solistów najmniej
podobał mi się Jongmin Park prezentujący w otwierającej arii trochę zbyt
dziarskie i aktorskie (z przydechem) zapędy. Roberto Alagna miał trochę
kłopotów z tytułowym bohaterem, ale podobno był przeziębiony. Jego dźwięczny
tenor nadal brzmi świeżo, co po 30 latach kariery godne jest podziwu, ale „Ah,
si ben mio” nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Za to oba duety z czwartego
aktu miały i moc, i liryzm (pierwszy) i temperaturę uczuciową. Luciana d’Intino
dysponuje dwoma niezaprzeczalnymi atutami – dużym, mięsistym i giętkim głosem
oraz olbrzymim scenicznym doświadczeniem. Jej Azucena wydała mi się bardzo
dobra pod względem wokalnym, ale czegoś mi brakowało. Nie popełniła żadnych
ewidentnych błędów, śpiewała bardzo fachowo, ale od tej postaci chciałoby się
więcej pasji. Anna Netrebko uczyniła Leonorę jedną ze swych koronnych ról,
słychać wyraźnie, że czuje się w niej na tyle pewnie, żeby poszukiwać nowych
ścieżek interpretacyjnych. Nie zawsze z korzyścią dla postaci, przynajmniej tym
razem. Oczywiście kardynalna zaleta Netrebko pozostała na miejscu – jej głos ma
tyle barw i odcieni, że trudno się nimi nasycić, zwłaszcza, że ciągle jeszcze
się rozwija i może czymś zaskoczyć. Jako, że od dosyć dawna Leonory Netrebko nie słyszałam zaskoczyły mnie
przepaściste, piersiowe doły w „Miserere”.
Rosyjska supergwiazda nie należała nigdy do śpiewaczek subtelnych, ale tym razem próba dodania dramatyzmu
bohaterce, która wcale tego nie potrzebuje uczyniła ją aż nazbyt wyrazistą.
Ludovic Tézier stworzył
Hrabiego Lunę jak z marzeń (przynajmniej moich) – piękny głos, piękne legato,
precyzyjna intonacja i jeszcze to, co tygrysy lubią najbardziej – absolutna
wiarygodność interpretacyjna. W „Il balen” brzmiała tęsknota i rozmarzenie, ale
nie brakowało też groźby i gniewu we właściwych momentach. Wiedeńska
publiczność nagrodziła Téziera grzmiącą owacją i chociaż największy aplauz
wieczoru (szalony a nie całkiem w moich uszach zasłużony) zgarnęła
oczywiście Netrebko (w czwartym akcie)
baryton też miał się czym cieszyć.
P.S. Na YT są fragmenty spektakli ROH z przełomu 2016 i 2017
– Azucenę śpiewa tam Anita Rachvelishvili i warto tego posłuchać nawet w tak
kiepskiej jakości.
Roberto Alagna był rzeczywiście niedysponowany i zastanawiał się nawet czy nie odwołać swojego występu. Ostatecznie jak wiadomo śpiewał i słychać było, że jest chory. Natomiast już cztery dni później czyli 9.02 jego występ był doskonały. Są nagrania na YT, słuchałam ich, jednak są to nagrania prywatne i nie mam upoważnienia na podanie linka do nich. Zresztą po takim upublicznieniu zostałyby usunięte przez YT.
OdpowiedzUsuńPoszukam, ale wierzę bez zastrzeżeń - poprzedni, festiwalowy Manrico Alagny bardzo mi się podobał.
OdpowiedzUsuń