wtorek, 31 stycznia 2017

"Wampir" grasuje w Genewie



 Wampir narodził się z wierzeń ludowych a pierwszy w miarę kompletny jego portret namalował słowami John Polidori, przyjaciel lorda Byrona, któremu początkowo błędnie przypisywano autorstwo. Romantyzm sprzyjał nastrojom grozy, więc książka trafiła na podatny grunt i stała się równie popularna jak „Zamczysko w Otranto” Walpole’a , „Italczyk czyli konfesjonał czarnych pokutników” Radcliffe a wreszcie „Mnich” Lewisa. O ile sława powieści Polidoriego minęła dosyć szybko, to zapisany przez niego archetyp bohatera wampirycznego przetrwał, przez wieki ewoluując w nie zawsze pożądanym kierunku. W naszych praktycznych czasach wampir stał  się obiektem marzeń gimnazjalistek lub pretekstem do niewczesnych facecji. W roku 1826 był tym, czym powinien - istotą niebezpieczną i przerażającą, acz niepozbawioną  swoistego czaru. Wtedy to właśnie niemiecki kompozytor Heinrich Marschner wraz ze swym szwagrem i librecistą Wilhelmem Wohlbrückiem zabrali się do pisania opery opartej na tekście Polidoriego, który po drodze uległ wielu przekształceniom. Zaledwie 5 lat wcześniej miało premierę romantyczne arcydzieło Webera, „Wolny strzelec”, diaboliczne tematy były w Niemczech modne. „Wampir” został lipskiej publiczności zaprezentowany po raz pierwszy 29 marca 1828, spodobał się i cieszył jakim takim powodzeniem przez cały XIX wiek by później zniknąć w scenicznym niebycie. Powrócił pod koniec wieku następnego, ale trudno ten powrót nazwać triumfalnym. Do dziś dorobił się 3 kompletnych nagrań płytowych (najbardziej znane jest to z 1999 roku, jako, że wystąpił w nim nieznany jeszcze młody tenor – Jonas Kaufmann) i co czas jakiś przemyka przez teatry na całym świecie, z tym, że raczej te mniej prestiżowe (Armel, Melbourne, Genewa, Berlin, New Orleans ). Czy słusznie  Marschnera  los potraktował gorzej niż Webera? Pewnie tak, bo w przeciwieństwie do „Wolnego strzelca” dzieło Marschnera nie nosi znamion geniuszu, choć ma dokładnie ten sam charakter zarówno muzycznie, jak tematycznie. Można też dostrzec inne pokrewieństwa, np. z Don Giovannim. Lord Ruthven musi mieć na koncie znaczniejszą liczbę  żeńskich ofiar niż ów uwodziciel wszechczasów, jako, że by egzystować potrzebuje trzech dziennie. W drugim akcie „Wampira” zaś mamy scenkę bliźniaczo przypominającą potyczki Don Giovanniego z Zerliną i Masettem, tyle, że niestety  Emmy za fascynację możnym panem i zdradę Georga zapłaci znacznie drożej niż jej  mozartowska  „kuzynka”. Bohaterowi Marschnera przypisuje się też  pokrewieństwo z Holendrem, aria Emmy stanowi podobno pierwowzór ballady Senty. Aria Malwiny zaś  stanowi odwzorowanie podobnej sceny Agaty w „Wolnym strzelcu”. W każdym razie słucha się tego całkiem przyjemnie i dobrze, że od czasu do czasu ktoś próbuje przywrócić tę operę współczesnej publiczności. W listopadzie 2016 uczynił to Grand Théâtre de Génève wystawiając inscenizację przeniesioną z Komische Oper Berlin. Tekst wyczyszczono tu z dialogów mówionych zostawiając tylko jedną ich sekwencję, za to  … dołożono muzykę współczesnego kompozytora Johannesa Hoffmana. I o ile za kwestiami gadanymi specjalnie nie tęsknię, to obce wtręty w partyturze dzieła, zwłaszcza takiego, które nie jest powszechnie znane uważam za spore nadużycie. Pomysł Antú Romero Nunesa na inscenizację jest kontrowersyjny, ale możliwy do przyjęcia. Najwyraźniej reżyser uznał, że w dzisiejszych czasach romantyczna groza może tylko współczesnego widza rozbawić, więc poszedł tropem Romana Polańskiego i jego „Nieustraszonych zabójców wampirów”. Scenicznie ukonkretniło się to w mnożeniu wszystkiego poza granice absurdu, bo wszystko w tej produkcji jest „ponad” i „za dużo”, co podkreślają zgodne z tym kierunkiem kostiumy Annabelle Witt i scenografia Matthiasa Kocha. Publiczność wydawała się z tego bardzo zadowolona często wybuchając gromkim śmiechem, ale i słuchając uważnie kiedy trzeba. A było czego słuchać, bo ściągnięty na zastępstwo za Dmitri Jurowskiego  amerykański dyrygent Ira Levin najwyraźniej tę muzykę lubi i potrafił nie tylko zarazić własnym entuzjazmem orkiestrę, ale też zapanować nad dynamiką dźwięku, co co wcale nie jest oczywistą umiejętnością. Wykazał też dużą dbałość o szczegół dopieszczając liryczne fragmenty partytury, co uwydatniło się szczególnie w arii tenorowej. „Wampir” opiera się pod każdym względem na tytułowym bohaterze - Tómas Tómasson stworzył znakomitą kreację aktorską, ma odpowiednio dominującą osobowość by roli sprostać. Ze stroną wokalną tak różowo już nie było. Tómasson, wyspecjalizowany w Wagnerze ma głos nieszczególnie porywającej urody, w dodatku brzmiący nieco za sucho i z pewnymi problemami z górą. To nie było złe, ale powinno być lepsze. Do partii lorda Ruthvena idealny zapewne mógłby być Dmitri Hvorostovski, ale on już jej nie zaśpiewa. W tej sytuacji gwiazdą wieczoru został, a jakże by inaczej, tenor Chad Shelton, śpiewający swobodnie w całej skali, promiennie wykonujący kłopotliwą arię sir Edgarda Aubry tak, jakby nie sprawiała mu ona żadnej trudności. Dobrze zaprezentowałi się bas Jens Larsen jako sir Humhrey Davenaut i Ivan Turnic w roli porzuconego narzeczonego Georga. Z pań zdecydowanie bardziej podobała mi się Maria Fiselier – Emmy, obdarzona ładnym, soczystym mezzosopranem o gęstej wibracji. Laura Claycomb – Malwina sprawiła na mnie wrażenie nie bardzo zaangażowanej w rolę, śpiewała poprawnie i tyle.
Jeśli komuś zdarzy się możliwość zetknięcia z „Wampirem” – polecam. Czasem kontakt z zapomnianym dziełem bywa lepszy, a na pewno bardziej odświeżający niż kolejna odsłona czegoś, co znamy na pamięć.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz