Od pierwszych plotek
o planach wystawienia w Operze Narodowej
„Umarłego miasta” minęło już ponad cztery lata. Czekałam na ten moment z
niecierpliwością, bo dzieło Korngolda nie tyle może wysoko cenię, co zwyczajnie
lubię, a szans na zobaczenie go w kraju nie było dotąd żadnych. O specyfice
utworu i jego osobliwych właściwościach pisałam już szczegółowo w poście, który
ku mojemu zdumieniu okazał się jednym z najpopularniejszych w pięcioletnich
dziejach bloga (link można znaleźć obok). Decydując się na wizytę w teatrze
warto wiedzieć, iż rzecz napisał człowiek bardzo młody (miał 19 lat, kiedy zabrał się do komponowania) ,
ale już pewnym doświadczeniem, jako, że była to jego trzecia opera. Mimo
szczenięcego wieku Erich Korngold był w światku muzycznym dosyć ustosunkowany
jako syn wpływowego krytyka muzycznego. Ojciec, Julius jest współautorem
libretta, które powstało w oparciu o książkę Georgesa Rodenbacha
„Bruges-la-morte”. Libretto korzysta tylko z motywów zawartych w powieści
zmieniając to, co w niej należy do sfery krwawej realności w senny koszmar. Nie
czytałam oryginalnej książki, ale wydaje mi się, że to operze pomogło,
rozszerzając znacznie możliwości interpretacyjne. Zagrożenia przy jej realizacji
są liczne, i niektórzy inscenizatorzy im ulegają czyniąc z „Umarłego miasta” pretensjonalny
horror, a nie tędy droga. Autor, z powodu młodzieńczego wieku i panującego
wokół ekspresjonizmu stworzył wprawdzie rzecz nieco egzaltowaną ale to nie
powód by te usprawiedliwione warunkami cechy podkreślać i wyolbrzymiać. Muszę
przyznać, że na warszawską premierę czekałam dziwnie spokojna o to, co zobaczę,
bo tekst wydawał mi się doskonale przystawać do zainteresowań i talentów
Mariusza Trelińskiego. Natomiast warstwa muzyczna, a zwłaszcza partia tenorowa
budziła moje poważne wątpliwości od momentu, w którym z obsady zniknął Charles
Workman a w jego miejsce pojawił się Jacek Laszczkowski. Sprawdziły się zarówno nadzieje jak obawy.
Rzeczywiście, tym razem opowiadana historia pasuje idealnie do reżyserskich
obsesji i wyjątkowo nie trzeba było
widowni tłumaczyć co też Treliński
chciał nam powiedzieć. Od niego dostaliśmy tylko formę bez ingerencji w treść i
samą istotę dzieła, a to duża ulga. Przedstawienie jest plastycznie efektowne,
w czym zasługa przede wszystkim niezawodnego Borisa Kudlički, który stworzył
scenografię piękną i funkcjonalną jednocześnie. Dom Paula, miejsce akcji
pierwszego obrazu przypomina nieco wnętrze grobowca, wszystko jest w nim
ciemnoszare, jakby przysypane popiołem i zamrożone. Nieco później, gdy obrotówka
zaczyna krążyć razem z bohaterem trafiamy do upiornego świata z sennego
koszmaru. Wszystko co zwyczajne i oswojone nabiera innego charakteru, osobiste
demony protagonisty uzewnętrzniają się zmieniając rzeczywistość w groźną wizję.
A że pierwszą i chyba największą miłością Trelińskiego jest kino dostajemy
właściwie film na żywo. Nieustannie nam o tym przypominają projekcje video,
ciągle obecny staromodny projektor z obracającymi się ustawicznie szpulami,
wreszcie reflektor ostrym promieniem oświetlający plan. Ciągły ruch sceny
obrotowej ma nam nie tylko pokazać zamęt w głowie Paula, ale też imituje ruch
kamery ( jest to też odniesienie do Hitchcocka i jego „Zawrotu głowy”). Psychologiczna
interpretacja tego, co dzieje się w muzyce i przed naszymi oczami nie wymaga filozoficznych rozważań i głęboka
nie jest – ot, ktoś niedojrzały emocjonalnie broni się przed światem jak umie,
czyniąc zmarłą ukochaną swoją bronią i alibi . Pojawia się tylko pytanie: czy
Marie za życia była prawdziwą miłością Paula czy też stała się nią dopiero po
śmierci?
Muzycznie spektakl
mógł się udać, bo Lothar Koenigs dobrze poradził sobie z oporną często
orkiestrą Teatru Wielkiego wydobywając z niej to, co najlepsze. Było trochę
niedokładności, zdarzyło się kilkakrotnie przykryć głos solisty (o co nie mam w
tym szczególnym przypadku pretensji…), ale ogólnie całkiem nieźle, a przy
takiej partyturze to osiągnięcie.
Niestety, Jacek Laszczkowski zupełnie nie ma warunków do morderczej
partii Paula, i jeżeli ja o tym wiedziałam, czemuż nie wiedział sam śpiewak?
Tenor nie tyle śpiewał, co krztusił się rozpaczliwie, z wysiłku i zmęczenia
mordując również te frazy, które wymagały pełnej i ładnej średnicy, nie tylko
bohaterskiej góry. U Korngolda trzeba również dopieścić kantylenę, a na to
Laszczkowski zwyczajnie nie miał siły.
Słuchanie tego było okropnie męczące, i pomyślałam, że należałoby przeprosić
Jaya Huntera Morrisa, niefortunnego Tristana sprzed roku. Naprawdę, można
gorzej. I aktorskie umiejętności Laszczkowskiego nie są tu żadnym pocieszeniem.
Była nim za to w pewnym stopniu Marlis Petersen, która ma z kolei wszystkie
atuty potrzebne w roli Marie/Marietty. Jej słuchało się z dużą przyjemnością,
jako, że nie tylko nie sprawiała jej problemów tessitura, ale także głos
brzmiał ciepło, czysto i krągło. Michał Partyka nie zachwycił mnie szczególnie
jako Frank/Pierrot, ale też nie ma się czego wstydzić. Jest to baryton
liryczny, troszkę za mały na te 2 partie i niezbyt charakterystyczny. Za to po
stronie sukcesów niewątpliwie może sobie zapisać występ w roli Brigitty
Bernadetta Grabias. Wyrazisty, mocny głos, ciekawa interpretacja.
„Umarłe miasto” będzie miało jeszcze dwa
spektakle w Warszawie (ja widziałam wczorajszy, 13 czerwca), w przyszłym sezonie
go nie będzie, w kolejnym też nie, bo wtedy produkcja trafi do La Monnaie. Bardzo jestem ciekawa,
kto tam zaśpiewa Paula. Jeśli tylko dostępna będzie jakaś transmisja nie
odmówię jej sobie. I mimo straszliwego doświadczenia z Jackiem Laszczkowskim
nie żałuję wieczoru w TWON.
Mam bilet na dzisiaj, ale zdecydowałam, że nie pojadę, bo jeśli w głównej roli ktoś tak się morduje, to ja też cierpię straszne męki :(
OdpowiedzUsuńCo się stało z tym głosem?!
Wydaje mi się, że to nigdy nie był głos do tej karkołomnej roli. Tu jest potrzebny ktoś o niesamowitej górze i dużej wytrzymałości. Zresztą Laszczkowski najlepszy był jako falsecista, jako tenor już 20 lat temu nie brzmiał przekonująco. Ale rezygnując ze spektaklu straciłaś szansę na usłyszenie Marlis Petersen, a warto było ją usłyszeć no i inscenizacja naprawdę dobra. Trzeba poczekać na La Monnaie, może oni znajdą godnego tenora.
OdpowiedzUsuńJacek Laszczkowski śpiewał źle, ale jednak śpiewał, za to Jay Hunter Morris nie śpiewał w ogóle, coś tam czasem pokrzykiwał, czasem pojękiwał, czasem melorecytował, nie wiem, czy to można porównywać. Ale proszę po prostu nie rozgrzebywać mi ran... Jeszcze recital Nadii Michael w TWON mi się przypomniał
OdpowiedzUsuńTego ostatniego na szczęście nie doświadczyłam.
OdpowiedzUsuń