środa, 14 czerwca 2017

"Umarłe miasto" w Warszawie



Od pierwszych plotek o planach wystawienia w Operze Narodowej  „Umarłego miasta” minęło już ponad cztery lata. Czekałam na ten moment z niecierpliwością, bo dzieło Korngolda nie tyle może wysoko cenię, co zwyczajnie lubię, a szans na zobaczenie go w kraju nie było dotąd żadnych. O specyfice utworu i jego osobliwych właściwościach pisałam już szczegółowo w poście, który ku mojemu zdumieniu okazał się jednym z najpopularniejszych w pięcioletnich dziejach bloga (link można znaleźć obok). Decydując się na wizytę w teatrze warto wiedzieć, iż rzecz napisał człowiek bardzo młody (miał  19 lat, kiedy zabrał się do komponowania) , ale już pewnym doświadczeniem, jako, że była to jego trzecia opera. Mimo szczenięcego wieku Erich Korngold był w światku muzycznym dosyć ustosunkowany jako syn wpływowego krytyka muzycznego. Ojciec, Julius jest współautorem libretta, które powstało w oparciu o książkę Georgesa Rodenbacha „Bruges-la-morte”. Libretto korzysta tylko z motywów zawartych w powieści zmieniając to, co w niej należy do sfery krwawej realności w senny koszmar. Nie czytałam oryginalnej książki, ale wydaje mi się, że to operze pomogło, rozszerzając znacznie możliwości interpretacyjne. Zagrożenia przy jej realizacji są liczne, i niektórzy inscenizatorzy im ulegają czyniąc z „Umarłego miasta” pretensjonalny horror, a nie tędy droga. Autor, z powodu młodzieńczego wieku i panującego wokół ekspresjonizmu stworzył wprawdzie rzecz nieco egzaltowaną ale to nie powód by te usprawiedliwione warunkami cechy podkreślać i wyolbrzymiać. Muszę przyznać, że na warszawską premierę czekałam dziwnie spokojna o to, co zobaczę, bo tekst wydawał mi się doskonale przystawać do zainteresowań i talentów Mariusza Trelińskiego. Natomiast warstwa muzyczna, a zwłaszcza partia tenorowa budziła moje poważne wątpliwości od momentu, w którym z obsady zniknął Charles Workman a w jego miejsce pojawił się Jacek Laszczkowski.  Sprawdziły się zarówno nadzieje jak obawy. Rzeczywiście, tym razem opowiadana historia pasuje idealnie do reżyserskich obsesji  i wyjątkowo nie trzeba było widowni tłumaczyć co też  Treliński chciał nam powiedzieć. Od niego dostaliśmy tylko formę bez ingerencji w treść i samą istotę dzieła, a to duża ulga. Przedstawienie jest plastycznie efektowne, w czym zasługa przede wszystkim niezawodnego Borisa Kudlički, który stworzył scenografię piękną i funkcjonalną jednocześnie. Dom Paula, miejsce akcji pierwszego obrazu przypomina nieco wnętrze grobowca, wszystko jest w nim ciemnoszare, jakby przysypane popiołem i zamrożone. Nieco później, gdy obrotówka zaczyna krążyć razem z bohaterem trafiamy do upiornego świata z sennego koszmaru. Wszystko co zwyczajne i oswojone nabiera innego charakteru, osobiste demony protagonisty uzewnętrzniają się zmieniając rzeczywistość w groźną wizję. A że pierwszą i chyba największą miłością Trelińskiego jest kino dostajemy właściwie film na żywo. Nieustannie nam o tym przypominają projekcje video, ciągle obecny staromodny projektor z obracającymi się ustawicznie szpulami, wreszcie reflektor ostrym promieniem oświetlający plan. Ciągły ruch sceny obrotowej ma nam nie tylko pokazać zamęt w głowie Paula, ale też imituje ruch kamery ( jest to też odniesienie do Hitchcocka i jego „Zawrotu głowy”). Psychologiczna interpretacja tego, co dzieje się w muzyce i przed naszymi oczami  nie wymaga filozoficznych rozważań i głęboka nie jest – ot, ktoś niedojrzały emocjonalnie broni się przed światem jak umie, czyniąc zmarłą ukochaną swoją bronią i alibi . Pojawia się tylko pytanie: czy Marie za życia była prawdziwą miłością Paula czy też stała się nią dopiero po śmierci?
Muzycznie spektakl mógł się udać, bo Lothar Koenigs dobrze poradził sobie z oporną często orkiestrą Teatru Wielkiego wydobywając z niej to, co najlepsze. Było trochę niedokładności, zdarzyło się kilkakrotnie przykryć głos solisty (o co nie mam w tym szczególnym przypadku pretensji…), ale ogólnie całkiem nieźle, a przy takiej partyturze to osiągnięcie.  Niestety, Jacek Laszczkowski zupełnie nie ma warunków do morderczej partii Paula, i jeżeli ja o tym wiedziałam, czemuż nie wiedział sam śpiewak? Tenor nie tyle śpiewał, co krztusił się rozpaczliwie, z wysiłku i zmęczenia mordując również te frazy, które wymagały pełnej i ładnej średnicy, nie tylko bohaterskiej góry. U Korngolda trzeba również dopieścić kantylenę, a na to Laszczkowski  zwyczajnie nie miał siły. Słuchanie tego było okropnie męczące, i pomyślałam, że należałoby przeprosić Jaya Huntera Morrisa, niefortunnego Tristana sprzed roku. Naprawdę, można gorzej. I aktorskie umiejętności Laszczkowskiego nie są tu żadnym pocieszeniem. Była nim za to w pewnym stopniu Marlis Petersen, która ma z kolei wszystkie atuty potrzebne w roli Marie/Marietty. Jej słuchało się z dużą przyjemnością, jako, że nie tylko nie sprawiała jej problemów tessitura, ale także głos brzmiał ciepło, czysto i krągło. Michał Partyka nie zachwycił mnie szczególnie jako Frank/Pierrot, ale też nie ma się czego wstydzić. Jest to baryton liryczny, troszkę za mały na te 2 partie i niezbyt charakterystyczny. Za to po stronie sukcesów niewątpliwie może sobie zapisać występ w roli Brigitty Bernadetta Grabias. Wyrazisty, mocny głos, ciekawa interpretacja.
 „Umarłe miasto” będzie miało jeszcze dwa spektakle w Warszawie (ja widziałam wczorajszy, 13 czerwca), w przyszłym sezonie go nie będzie, w kolejnym też nie, bo wtedy produkcja trafi do La Monnaie. Bardzo jestem ciekawa, kto tam zaśpiewa Paula. Jeśli tylko dostępna będzie jakaś transmisja nie odmówię jej sobie. I mimo straszliwego doświadczenia z Jackiem Laszczkowskim nie żałuję wieczoru w TWON.  







4 komentarze:

  1. Mam bilet na dzisiaj, ale zdecydowałam, że nie pojadę, bo jeśli w głównej roli ktoś tak się morduje, to ja też cierpię straszne męki :(
    Co się stało z tym głosem?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi się, że to nigdy nie był głos do tej karkołomnej roli. Tu jest potrzebny ktoś o niesamowitej górze i dużej wytrzymałości. Zresztą Laszczkowski najlepszy był jako falsecista, jako tenor już 20 lat temu nie brzmiał przekonująco. Ale rezygnując ze spektaklu straciłaś szansę na usłyszenie Marlis Petersen, a warto było ją usłyszeć no i inscenizacja naprawdę dobra. Trzeba poczekać na La Monnaie, może oni znajdą godnego tenora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jacek Laszczkowski śpiewał źle, ale jednak śpiewał, za to Jay Hunter Morris nie śpiewał w ogóle, coś tam czasem pokrzykiwał, czasem pojękiwał, czasem melorecytował, nie wiem, czy to można porównywać. Ale proszę po prostu nie rozgrzebywać mi ran... Jeszcze recital Nadii Michael w TWON mi się przypomniał

    OdpowiedzUsuń
  4. Tego ostatniego na szczęście nie doświadczyłam.

    OdpowiedzUsuń