Kiedy
piszę o dziele powszechnie znanym i takim, którego różne odsłony relacjonowałam
już wielokrotnie miewam kłopot z tym, jak rozpocząć nowy post. W końcu nie
bardzo wypada od pierwszego akapitu przejść do „inscenizacja była taka a taka,
pan X dyrygował tak a pani Y śpiewała …”. Jeśli mam do czynienia z operą
niezbyt popularną sprawa jest prosta – trzeba tylko dobrze poszukać informacji
(co lubię) i opowiedzieć własnymi słowami. Ale przecież nie mogę po raz kolejny
zawracać Państwu głowy fabułą i warunkami powstania np. „Toski”, bo najpewniej
wiecie wszystko od dawna. Jeśli zaś nie
- sprawdzenie nie wymaga żadnej fatygi. Dziś mój problem występuje w
sposób zwielokrotniony, bo chodzi i o utwór, który bardzo lubię, więc
wielokrotnie o nim i o jego licznych mutacjach pisałam. W dodatku spektakl nie
jest nowy, miał miejsce niemal dokładnie rok temu w Strasburgu, ale zapis
dotarł do mnie niedawno. Do obejrzenia zachęcił mnie nie tylko ciekawy zespół
solistów, ale też nazwisko reżysera. Robert Carsen jest jednym z nielicznych
dziś szanujących twórców dzieła, za które się zabiera, a poza tym wyróżnia go
pewien chłód połączony z elegancją. Oczywiście nie wszystkie jego produkcje mi
się podobały, ale tak na poważnie zawiodłam się na nim jedyny raz. Ten dzisiejszy stanowił po części raz drugi,
bo produkcja okazała się prawdziwie carsenowska, ale z drugiej zabrzmiały w
niej typowe dla współczesności fałszywe nuty. Oczywiście w wypadku „Don Carlo”
demonizowanie kościoła katolickiego jest łatwe i na pierwszy rzut oka właściwe,
ale przyjrzyjmy się bliżej. Jeżeli, jak w tym wypadku przenosimy akcję do
jakiegoś „dziś” to taki sposób prowadzenia akcji robi się z gruntu nieuczciwy.
Bo dziś, z małymi acz doskonale nam znanymi wyjątkami będąc chrześcijaninem
chyba łatwiej być prześladowanym i zasłużyć sobie na palmę męczeństwa (tak przynajmniej głoszą dane statystyczne)
niż zostać prominentnym członkiem
duchowieństwa w państwie teokratycznym.
A co widzimy na scenie? Przede wszystkim rozprawmy się z obrazem auto da fe, w
którym skazańcy nie giną na stosie, tylko z rąk młodych mężczyzn w sutannach,
którzy likwidują ich strzałem z pistoletu. Strasznie tu wieje efekciarstwem,
ale także niezrozumieniem inkwizycji i rządzących nią reguł. Groza tej upiornej
instytucji brała się przecież także z jej obłudy – wszak kościół wyczerpawszy środki perswazji, czyli
zakończywszy tortury oddawał kacerza w
ręce sprawiedliwości świeckiej, która to brała na siebie męczeńską śmierć
delikwenta. Władza religijna mogła spokojnie, wzorem Poncjusza Piłata umyć
ręce. Największą pretensję mam jednak do Carsena za scenę finałową, w której to
Cesarz Karol V w mnisim habicie uśmierca najpierw swego wnuka Carlosa a potem
syna Filipa. Strzałem z broni palnej oczywiście. To już było na granicy
śmieszności, a nawet w moim odczuciu ją przekroczyło. Ale nie wszystko w tym spektaklu tak
wyglądało. Zaczęło się nawet bardzo interesująco od … Hamleta. Po
podniesieniu kurtyny zobaczyliśmy czarno
odzianego mężczyznę z białą czaszką w ręku siedzącego pośrodku pustej sceny,
której ciemne wnętrze przypominało trumnę (potem nadal mieliśmy przed oczami tę
samą scenografię, a właściwie jej brak). Nałożenie na siebie najsłynniejszego
bohatera shakespeare’owskiego
wszechczasów i Don Carlosa ma sens – ci dwaj mają ze sobą wsporo
wspólnego. Ciekawy wydał mi się manewr
wykonany przy piosence saraceńskiej: ponieważ wszystkie damy noszą tu bez
wyjątku habity z początkiem arii przekładają tylko mnisie welony do przodu i
już mamy gromadkę islamskich kobiet w burkach. Religijna ortodoksja wszędzie
pokazuje tę samą twarz? Przy okazji za
pomocą habitów rozwiązał się problem z nierozpoznaniem Eboli przez Carlosa.
Księżniczka i królowa wyglądają jak bliźniaczki, a że infant widzi swą
interlokutorkę z początku tylko z tyłu może się pomylić. Muszę też przyznać, że
jak to zazwyczaj u Carsena bywa oglądanie jego inscenizacji stanowiło nie lada
przyjemność estetyczną, bo była spójna plastycznie, mroczna – co ma
uzasadnienie w tekście i bardzo elegancka. Tym bardziej szkoda, że wrażenie
popsuły skutecznie omawiane wyżej absurdy. Od strony muzycznej spektakl okazał
się poprawny i w zasadzie byłoby tylko tyle, gdyby nie jeden wyjątek, który
zostawiam sobie na lieto fine posta. Daniele Callegari prowadzący orkiestrę Opéra
national du Rhin był po prostu mało finezyjny – wszystko zostało odegrane
przyzwoicie, ale nic więcej. Nawet słynne solo wiolonczelowe przed arią Filipa
nie zrobiło na mnie zwyczajowego wrażenia. Może o tak być miało, bo
doświadczony wagnerzysta Stephen Milling nie radzi sobie najlepiej z verdiowską frazą a zarówno głosowi jak
postaci brak głębi i autorytetu. Ante Jerkunica również nie siał odpowiedniej
grozy jako Wielki Inkwizytor, ale dla niego jest jeszcze nadzieja – ma 38 lat,
głos basowy może się bardzo rozwinąć. Elena Zhidkova dla odmiany aktorsko była
bez zarzutu, szczególnie interesująco wypadła pod tym względem niema scena z królem na początku trzeciego aktu. Wokalnie
nie było już tak dobrze, zwłaszcza, że rola Eboli stawia pod tym względem spore
wymagania. Zhidkova zupełnie dobrze poradziła sobie z dramatyczną arią „O don
fatale” i uczyniła to mimo ograniczonego wolumenu. Tym niemniej piosenka
saraceńska ujawniła u niej spore braki w wyszkoleniu – ozdobniki były tak
zamazane, że właściwie nie było ich wcale. Tassis Christoyannis nie dysponuje głosem pięknym
lub charakterystycznym, ale używa go rozsądnie. Tyle, że w wypadku markiza Posy
śpiewanie rozsądne to ostatnia rzecz, jakiej słuchacz oczekuje. Posa nie musi
być wcieleniem szlachetności, niektórzy interpretują tę rolę tak, aby pokazać,
że chodzi tu nie tylko o miłość (braterską lub nie) do Carlosa, ale i o
polityczne interesy. Christoyannis wydał mi się mdły , chociaż technicznie
całkiem w porządku. Andrea Carè z kolei włożył w postać Carlosa nadmiar emocji,
może też chciał sobie w ten sposób poradzić
z niedostatkami w górze skali i stąd brał się efekt histerycznego
ciśnięcia głosu. To były tylko chwile, ogólnie włoski śpiewak zrobił dobre
wrażenie: jasny, nośny tenor o ładnej barwie pasuje do tej partii. Główną
gwiazdą przedstawienia okazała się Elza van den Heever, która ma wszystko, co
trzeba by być idealną Elisabettą i taka właśnie jest. Sopran o dużym wolumenie
i kontrowersyjnej barwie, którą ja bardzo lubię od pierwszego usłyszenia (10
lat temu w roli Donny Anny w San Francisco) jest pełny i nośny, podparty
nienaganną techniką oddechową i świetnym frazowaniem. Przy takich umiejętnościach można się skupić
na interpretacji, co Heever czyni dając świetny portret nieszczęsnej królowej.
Obok Anji Harteros to najlepsza współczesna Elisabetta i dla niej warto było
ten spektakl obejrzeć.
Ojoj, chyba bym się zdenerwował widząc tych strzelających księży. A pomysł z Hamletem ciekawy. Ja kiedyś widziałem podobne połączenie "Hamleta" z "Mocą przeznaczenia". To był "Hamlet" Eimuntasa Nekrosiusa, w którym co jakiś czas pobrzmiewało ze sceny "Pace, mio dio". Motyw zemsty, zabitego ojca, syna który tę śmierć musi pomścić.
OdpowiedzUsuńI straszno i śmieszno, jak mawiają Rosjanie. A brodatą Cecilię Bartoli a la Conchita Wurst widziałeś? I to nie jest żaden nowy projekt płytowy tylko biedny Ariodante.Polecanm stronę "Against Modern Opera Production", można się nieźle uśmiać i przestraszyć.
OdpowiedzUsuńJa nie jestem tak do końca "against". Nie lubię tylko uwspółcześnień bezsensownych. Jak znajduję jakieś "ręce i nogi", to jestem w stanie kupić taki spektakl. No, ale przyznajmy, że jest ich mało. Stronka przeciwników regieteatru fajna, będę zaglądał.
Usuń