Sama
nie mogę w to uwierzyć, ale od ponad półtora roku nie miałam do czynienia z
żadną nową produkcją „Don Giovanniego”. Odstawienie ulubionej używki nie
wynikało z mojej chęci ani decyzji, koniec okresu wymuszonej abstynencji
powitałam więc z radością i nadzieją. W dniach poprzedzających transmisję z
Aix-enProvence apetyt wzrastał, dokarmiany kolejnymi entuzjastycznymi
recenzjami zarówno o muzycznej, jak wizualnej stronie spektaklu. Zaciekawiły
mnie zwłaszcza doskonałe świadectwa wystawiane Phillipe Sly’owi , bo, jak
ostatnio nieskromnie ale trafnie powiedział Mariusz Kwiecień czas już, aby on i
Peter Mattei mieli jakąś konkurencję w roli tytułowej. Tymczasem światowe sceny
zaludniają legiony Don Giovannich przeciętnych, takich sobie i kiepskich,
zdarzają się nawet całkiem nieźli. Świetnych jak tych dwóch – wciąż brak. Obejrzałam,
wysłuchałam i jedno wiem na pewno: jeszcze nie tym razem. Już początek
przedstawienia nie nastroił mnie pozytywnie, bo nie przepadam za „zagadywaniem”
uwertury, a w tym wypadku było ono dosyć nonsensowne, bo polegało na bezładnym
przemieszczaniu się bohaterów do scenie i przyjmowaniu póz. Podobny manewr
zastosowano w czasie antraktu. Oczywiście, cel takich zabiegów jest jasny – ma
nas uczynić częścią świata przedstawionego lub odwrotnie, opowiadaną historię
wprowadzić do świata naszego ale mnie się to zawsze wydawało sztuczne. Temu
samemu służył zapewne brak scenografii (puste deski sceny, kilka rekwizytów i
kolorowe żarówki pokazywane tak często na zbliżeniach, że pewnie miały coś znaczyć)
i kostiumy zawieszone w bezczasie gdzieś pomiędzy dawnym a współczesnym. Ze
spraw ogólnych dało się też zauważyć likwidację barier klasowych: Giovanni i
Leporello są raczej kumplami niż panem i sługą zaś para plebejska jest przez
bohaterów arystokratycznych traktowana jak im równa. To tylko na pozór ma
niewielkie znaczenie, bo jednak okazuje się częścią większej koncepcji, w
której Don Giovanni nawet nie tyle jest łotrem, co dosadnie i kolokwialnie
powiedziawszy dupkiem. Nie ma ani odrobiny klasy, brak mu manier (nawet
powierzchownych), stylu. Jedyne co ma, to fizyczna atrakcyjność. I mogłabym tę
koncepcję przyjąć bez oporu, gdyby nie rujnował jej nonsensowny ,
pretensjonalny ponad moją wytrzymałość finał
z Giovannim upozowanym na Chrystusa. Szkoda, bo znalazło się w tym
przedstawieniu sporo elementów i scen, które warto docenić. Przede wszystkim
prostą konsekwencją ustawienia postaci tytułowej jest mocne podkreślenie
dramatycznych konsekwencji, jakie czyny Don Giovanniego mają dla jego ofiar, bo
tak – one są tym właśnie. Przy okazji zyskuje postać Donny Anny, oczyszczona z
niegodnych podejrzeń, że „sama chciała i obłudnie udaje przed narzeczonym by
ocalić honor i pozór cnoty”. Anna jest w autentycznej depresji i chociaż kocha
Don Ottavia, musi mieć czas na dojście do równowagi. Po prostu! Mamy też w
spektaklu kilka pięknych obrazów , na przykład Don Ottavia z zazdrością
patrzącego z boku na czułości Zerliny i Masetta czy donnę Elvirę tulacą z
rozpaczą pijanego do nieprzytomności Giovanniego. I gdyby Jean-François Sivadier
nie zniszczył pozytywnych wrażeń finałem, zapisałabym tę produkcję, mimo już
wyłuszczonych zastrzeżeń po stronie « ma », czego niestety zrobić nie
mogę, przynajmniej jeśli chodzi o inscenizację. Muzycznie sprawa również nie
jest całkiem prosta ze względu na tytułowego bohatera. Philippe Sly opisywany
jest jako bass-baryton, ale brzmi jak bardzo liryczny baryton. Dysponuje głosem
tak delikatnym, że nie zawsze przebija się przez muzykę, a przecież Le Cercle
de l'Harmonie to nie grzmiąca orkiestra symfoniczna ! Poza tym barwa tego
głosu nie uwodzi urodą, mnie przeszkadza w nim jeszcze drobne wibrato zwane
potocznie groszkiem. Byłoby to jednak mniej ważne, wszak gusta są
różne, gdyby nie brak jakiejkolwiek kreacji wokalnej, gdyby wszystko nie
zostało zaśpiewane tak samo kiepsko. Przykłady ? Proszę bardzo :
wyskandowane raczej niż śpiewane « La ci darem », straszliwie
niechlujne « Fin.. » (dykcja żadna, tekst prawie niezrozumiały),
monotonne « Meta di voi ». Jest to dosyć dziwne, jako, że Sly cieszy się opinią dobrego liedersangera, co zazwyczaj stanowi doskonałą rekomendację. Zastanawiałam się nad licznymi pochwałami
ze strony mediów i doszłam do wniosku, że fizyczność Sly’a (wysoki, długonogi,
ładnie umięśniony, z rudawymi blond lokami i miedzianą bródką) tak zaabsobowała niektórych recenzentów, że
zapomnieli go posłuchać.
Publiczność w Aix chyba nie
zapomniała – Sly dostał wprawdzie solidne brawa (zasużył chociażby doskonałą
kreacją aktorską), ale jednak wyraźnie mniejsze niż wszystkie koleżanki i
Nahuel di Pierro. Ten ostatni jako Lepporello ukradł tytułowemu bohaterwi uwagę
widowni, bo był po prostu świetny – wokalnie i interpretacyjnie. To samo można
powiedzieć o wszystkich paniach : Eleonora Buratto jako Donna Anna, Isabel
Leonard jako Donna Elvira i Julie Fuchs jako Zerlina wszystkie stworzyły
znakomite, kompletne kreacje wokalno-aktorskie
i słuchało się ich z dużą satysfakcją i przyjemnością. Pavol Breslik
miał problemy z ozdobnikami w « Il mio tesoro », ale jego Don Ottavio
mógł się podobać, zwłaszcza, że artysta wyposażył go w spore pokłady ciepła i
uroku osobistego, którego ta postać zazwyczaj nie ma. Pochwały należa się także
najmłodszemu (1990) w młodej obsadzie
Krzysztofowi Bączykowi. Masetto nie ma wiele okazji do popisania się, ale nasz
bas nie tylko śpiewał bardzo dobrze, ale też doskonale grał i pokazał swojego
bohatera jako mężczyznę kochającego i sympatycznego. Najmniej przekonania mam
do Komandora Davida Leigha – wydał mi się tylko w porządku. Lubię w tej roli
przepastne, głebokie, zaświatowe basy, a Leigh takiego nie ma. Jérémie Rhorer poprowadził swój
zespół Le Cercle de
l'Harmonie zgodnie ze współczesnymi tendencjami w szybkich tempach, ale nie
zagonił fragmentów lirycznych. Może tylko fenomenalna uwertura nie zabrzmiała z
taką dramatyczną mocą jak powinna. Ogolnie, mimo wszystkich zastrzeżeń i braku
Don Giovanniego z prawdziwego zdarzenia polecam ten spektakl ze względu przede
wszystkim na zalety wokalne tercetu pań dopełnionego przez Nahuela di Pierro i
Krzysztofa Bączyka.
Przedstawienia jeszcze nie widziałam, ale dziś nadrobię. Szkoda, że współcześnie tak ciężko o kogoś klasy Kwietnia w tej roli. A tak z innej beczki - oglądałaś wczorajszą transmisję Turandot z ROH? Przez miesiąc będzie dostępna na youtube. Przyznam, że sama włączyłam głownie dla Kurzak debiutującej jako Liu, i rzeczywiście, zdecydowanie ukradła całe show. Piękny występ, zresztą dostała chyba największą owację. Ogólnie jednak jestem rozczarowana spektaklem, Alagna stanowczo najlepsze lata ma już za sobą. Od samego początku miałam wrażenie, że jest zmęczony. Lindstrom natomiast to kompletnie nie moja bajka. Krzykliwa, niespójna, prawie całkowicie pozbawiona dołu, a to nieco razi. Zastanawiam się, czy naprawdę nie ma obecnie żadnej innej śpiewaczki, która udźwignęłaby tę rolę?
OdpowiedzUsuńJeszcze nie próbowałam tej "Turandot". Alagna już od jakiegoś czasu bierze się za role o kilka numerów za duże, to się mści. Lise Lindstrom słyszałam w Warszawie jako Sentę i zgadzam się w jej ocenie stuprocentowo.Inna śpiewaczka jest, ale Nina Stemme nie może śpiewać wszędzie. Niedługo Turandot zacznie śpiewać Anna Netrebko - na koncertach aria wychodzi jej dobrze. Byle tylko głosu nie zdarła.
UsuńWłaśnie skończyłem pisać o tym spektaklu - generalnie zgadzam się, że Kurzakowa ukradła show. Niestety, nie miała trudnego zadania, bo Lindstrom i Alagna byli fatalni. Jednak największą gwiazdą spektaklu był dyrygent, dawno nie słyszałem tak dobrze prowadzonej "Turandot" :)
UsuńSerdecznie pozdrawiam!
O, to chyba w końcu obejrzę. Dobry dyrygent w "Turandot" jest na wagę złota.Pozdrawiam i oczywiście zajrzę przeczytać tekst.
UsuńPrzepraszam za pomyłkę, transmisja była przedwczoraj, tj. 14 lipca.
OdpowiedzUsuńInscenizacja, no hmmm ... Ale większość głosów świetna. Dobrze się słuchało.
OdpowiedzUsuńOwszem, mnie też, ale jednak "Don Giovanni" bez Don Giovanniego ...
Usuń"Przy okazji zyskuje postać Donny Anny, oczyszczona z niegodnych podejrzeń, że „sama chciała i obłudnie udaje przed narzeczonym by ocalić honor i pozór cnoty”. Anna jest w autentycznej depresji i chociaż kocha Don Ottavia, musi mieć czas na dojście do równowagi. Po prostu!"
OdpowiedzUsuńA już myślałam, że takie cuda się nie zdarzają (w znaczeniu, że wszyscy reżyserowie robią z niej taką czy inną puszczalską...). Bardzo mnie ciekawi, w jaki sposób to pokazano.
Teraz mi do szczęścia tylko brakuje Don Ottavia śpiewającego "Dalla sua pace" nad katafalkiem/trumną z Komandorem, bo w sumie obaj panowie mogliby się podpisać pod słowami tej arii..
Spłakałam się ze śmiechu. Ale gdzieś w zakamarku mózgu czai się obawa, że jakiś nowomodny reżyser tak kiedyś zrobi. Wtedy ewentualnie trzeba po jakieś tantiemy, w końcu się za pomysł należą.
OdpowiedzUsuńTa pusta scena od razu skojarzyła mi się z "Don Giovannim", które w Aix 20 lat temu zrobił Peter Brook. Ale Brook potrafił wyczarować w wyobraźni widza wszystko, a u Sivadiera już tak nie jest. Ja się po prostu nudziłem. Do tego stopnia, że nie dotrwałem do końca, dzięki czemu oszczędzono mi tej sceny "chrystusowej". Bardzo mi się podobał Krzysztof Bączyk, widziałem go już w tej roli w Poznaniu i trzymam kciuki, żeby kiedyś zaśpiewał w Aix (lub na innej dużej scenie) Leporella, bo ma zadatki.
OdpowiedzUsuńA co do wspominanej w komentarzach "Turandot", nie zgodzę się, że Alagna był fatalny, ale rzeczywiście Aleksandra Kurzak ukradła show.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBo to taka rola - dobrze zaśpiewana Liu zawsze kradnie show. Alagna jako Calaf mi się nie podobał.A zapowiadają jego debiut w Bayreuth. Wprawdzie to tylko Lohengrin, ale zawsze ...
OdpowiedzUsuńAlagna Lohengrinem? Kto następny? Karel Gott??
UsuńLubię faceta, ale Wagner to zupełnie nie ta bajka.