Europuding czyli "Podróż do Reims"
Plombières-les-Bains
dzieli od Reims niezbyt imponujący dystans 307 kilometrów, dziś
do przejechania w jakieś cztery godziny. Ale w roku 1825, w dodatku w
przeddzień ważnego wydarzenia to musiała być odległość trudna do pokonania.
Bohaterowie opery Gioacchino Rossiniego odczuli to boleśnie na własnej skórze i
na koronację Karola X w końcu nie zdołali dotrzeć, nie wystarczyło dla nich
odpowiednio szybkich koni. Historyjka o ich niezbyt intensywnych usiłowaniach
posłużyła Luigi Balocchiemu do napisania libretta dziełka, które miało
uświetnić koronacyjne uroczystości Karola X. Uświetnienie udało się nie
bardziej niż tytułowa podróż i po kilku próbach wykorzystania do innych
dworskich celów rzecz znikła w pomroce dziejów. Nie cała, bo Rossini, jak to on
wykorzystał spore fragmenty partytury w „Hrabim Ory”. Kiedy w latach
osiemdziesiątych dwudziestego wieku parę zapomnianych stronic odnaleziono w
bibliotece rzymskiej Akademii Świętej Cecylii pojawił się pomysł rekonstrukcji
„Podróży do Reims”. Wymagało to iście detektywistycznych umiejętności i
wytropienia innych fragmentów utworu w Paryżu i Wiedniu. Po czym zaczęła się
robota czysto muzykologiczna, bo trzeba było te odnalezione kawałki jakoś
poskładać w logiczną całość. Rezultat tytanicznych wysiłków można było
podziwiać w miejscu urodzenia Rossiniego, w Pesaro, 18 sierpnia 1984 we wspaniałej obsadzie i pod wspaniałą
dyrekcją Claudia Abbado. Zapis płytowy tego wydarzenia stał się wydawniczą
sensacją i do dziś jest niedościgłym ideałem. A opera, chociaż nie weszła do
żelaznego repertuaru zaczęła się cieszyć powodzeniem, co można sprawdzić
chociażby zaglądając do YT, gdzie jest kilka jej pełnych wykonań. Polska
premiera odbyła się w Warszawie zaledwie 14 lat temu, ale mieliśmy dużo szczęścia
– dyrygował wybitny specjalista od Rossiniego Alberto Zedda a śpiewali min. Ewa
Podleś i Rockwell Blake.
Wystawiający
„Podróż do Reims” muszą się zmagać z dwoma podstawowymi problemami. Po pierwsze obsada – partytura wymaga
kilkunastu dobrych głosów. Po drugie inscenizacja – kantatowy charakter dzieła
widać jak na dłoni, w zasadzie fabuła jest niemal nieobecna a całość składa się
z pojedynczych popisów (i jednego, imponującego concertato na 14 postaci). W
Opera di Roma casting director spisał się całkiem nieźle, chociaż jest to
instytucja nie dorównująca budżetem chociażby La
Scali. Z inscenizacją było znacznie
słabiej, chociaż powierzono ją (a może właśnie dlatego) jednemu z
najmodniejszych reżyserów współczesnych, Damiano Michieletto, którego przy tej
okazji opuściła wszelka inwencja twórcza. Powielił więc pomysł znany już i
zgrany w ostatnich latach do szczętu przenosząc akcję do galerii sztuki, gdzie
ożywają eksponaty i mieszają się z pracownikami instytucji. Dostaliśmy więc to,
co takich wypadkach zwykle (jak np. w salzburskim „Trubadurze” czy paryskim
„Giulio Cesare”) z dodatkiem równie
zgranych chwytów charakteryzatorskich. Czy koszmarna szefowa zrobiona na Annę
Wintour jeszcze kogoś bawi? Mnie nie bardzo, publiczność rzymska też nie
wyglądała na ucieszoną. Mam do pana Michieletto także i osobiste pytanie –
dlaczego wśród dobrodusznych kpinek z narodowych cech Polkę uczynił kokietliwą
kretynką, oczywiście bez uzasadnienia w tekście, a nawet wbrew niemu (markiza
Melibea ma piękną, godną muzykę)? I tu czas poświęcić uwagę proeuropejskiemu
charakterowi „Podróży do Reims”, która mogłaby stanowić operowy emblemat UE.
Słowa o jedności europejskiej padają nawet ze sceny! Wprawdzie wśród bohaterów
są przedstawiciele tylko 8 narodów
(Włochy, Francja, Hiszpania, Anglia, Niemcy, Polska, Rosja i Grecja), ale
jednak…
Od strony
muzycznej ten europuding wypadł całkiem nieźle, bardzo dobrze dyrygowany przez
Stefano Monanari i na ogół bardzo
przyzwoicie śpiewany. Nie można pochwalić
właściwie tylko tenorów: Merto Sungu był po prostu wrzaskliwy a Juan Francisco
Gatell jak zwykle intonacyjnie nieprecyzyjny. Maria Grazia Schiavo – Hrabina
Foleville, Francesca Dotto – Pani Cortese, Adrian Sâmpetrean – lord Sidney,
Bruno De Simone – baron Trombonok, Simone Del Savio - Don Alvaro wszyscy
trzymali wysoki poziom wokalny. Nicola Ulivieri jako Don Profondo podobnie, ale
tu wspomnienie Ruggero Raimondiego i
jego wspaniałego, komicznego zacięcia troszkę psuło mi wrażenie. Wśród
całej obsady są też dwa wyjątki pozytywne
- Mariangela Sicilia jako Corinna i Anna Goryachova w roli markizy
Melibea. Sicilia , znana mi jak dotąd tylko z „Benvenuta Celliniego”
potwierdziła swoją klasę . Także spotkanie z Anną Goryachovą było moim drugim i
ponownym zachwytem nad przepięknym, bogatym głosem, nieskazitelną techniką i
możliwościami wyrazowymi. Tylko młodym wiekiem tej śpiewaczki (rocznik 1986)
można tłumaczyć brak pozycji supergwiazdy, na jaką zasługuje. Ona mi momentami
przypomina młodą Ewę Podleś, a jest to najwyższy komplement, na jaki mnie stać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz