niedziela, 9 lipca 2017

Europuding czyli "Podróż do Reims"

Plombières-les-Bains dzieli od Reims niezbyt imponujący dystans 307 kilometrów, dziś do przejechania w jakieś cztery godziny. Ale w roku 1825, w dodatku w przeddzień ważnego wydarzenia to musiała być odległość trudna do pokonania. Bohaterowie opery Gioacchino Rossiniego odczuli to boleśnie na własnej skórze i na koronację Karola X w końcu nie zdołali dotrzeć, nie wystarczyło dla nich odpowiednio szybkich koni. Historyjka o ich niezbyt intensywnych usiłowaniach posłużyła Luigi Balocchiemu do napisania libretta dziełka, które miało uświetnić koronacyjne uroczystości Karola X. Uświetnienie udało się nie bardziej niż tytułowa podróż i po kilku próbach wykorzystania do innych dworskich celów rzecz znikła w pomroce dziejów. Nie cała, bo Rossini, jak to on wykorzystał spore fragmenty partytury w „Hrabim Ory”. Kiedy w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku parę zapomnianych stronic odnaleziono w bibliotece rzymskiej Akademii Świętej Cecylii pojawił się pomysł rekonstrukcji „Podróży do Reims”. Wymagało to iście detektywistycznych umiejętności i wytropienia innych fragmentów utworu w Paryżu i Wiedniu. Po czym zaczęła się robota czysto muzykologiczna, bo trzeba było te odnalezione kawałki jakoś poskładać w logiczną całość. Rezultat tytanicznych wysiłków można było podziwiać w miejscu urodzenia Rossiniego, w Pesaro, 18 sierpnia 1984  we wspaniałej obsadzie i pod wspaniałą dyrekcją Claudia Abbado. Zapis płytowy tego wydarzenia stał się wydawniczą sensacją i do dziś jest niedościgłym ideałem. A opera, chociaż nie weszła do żelaznego repertuaru zaczęła się cieszyć powodzeniem, co można sprawdzić chociażby zaglądając do YT, gdzie jest kilka jej pełnych wykonań. Polska premiera odbyła się w Warszawie zaledwie 14 lat temu, ale mieliśmy dużo szczęścia – dyrygował wybitny specjalista od Rossiniego Alberto Zedda a śpiewali min. Ewa Podleś i Rockwell Blake.

Wystawiający „Podróż do Reims” muszą się zmagać z dwoma podstawowymi problemami.  Po pierwsze obsada – partytura wymaga kilkunastu dobrych głosów. Po drugie inscenizacja – kantatowy charakter dzieła widać jak na dłoni, w zasadzie fabuła jest niemal nieobecna a całość składa się z pojedynczych popisów (i jednego, imponującego concertato na 14 postaci). W Opera di Roma casting director spisał się całkiem nieźle, chociaż jest to instytucja nie dorównująca budżetem chociażby La Scali. Z inscenizacją było znacznie słabiej, chociaż powierzono ją (a może właśnie dlatego) jednemu z najmodniejszych reżyserów współczesnych, Damiano Michieletto, którego przy tej okazji opuściła wszelka inwencja twórcza. Powielił więc pomysł znany już i zgrany w ostatnich latach do szczętu przenosząc akcję do galerii sztuki, gdzie ożywają eksponaty i mieszają się z pracownikami instytucji. Dostaliśmy więc to, co takich wypadkach zwykle (jak np. w salzburskim „Trubadurze” czy paryskim „Giulio Cesare”)  z dodatkiem równie zgranych chwytów charakteryzatorskich. Czy koszmarna szefowa zrobiona na Annę Wintour jeszcze kogoś bawi? Mnie nie bardzo, publiczność rzymska też nie wyglądała na ucieszoną. Mam do pana Michieletto także i osobiste pytanie – dlaczego wśród dobrodusznych kpinek z narodowych cech Polkę uczynił kokietliwą kretynką, oczywiście bez uzasadnienia w tekście, a nawet wbrew niemu (markiza Melibea ma piękną, godną muzykę)? I tu czas poświęcić uwagę proeuropejskiemu charakterowi „Podróży do Reims”, która mogłaby stanowić operowy emblemat UE. Słowa o jedności europejskiej padają nawet ze sceny! Wprawdzie wśród bohaterów są przedstawiciele tylko  8 narodów (Włochy, Francja, Hiszpania, Anglia, Niemcy, Polska, Rosja i Grecja), ale jednak…


Od strony muzycznej ten europuding wypadł całkiem nieźle, bardzo dobrze dyrygowany przez Stefano Monanari i na ogół   bardzo przyzwoicie śpiewany. Nie można  pochwalić właściwie tylko tenorów: Merto Sungu był po prostu wrzaskliwy a Juan Francisco Gatell jak zwykle intonacyjnie nieprecyzyjny. Maria Grazia Schiavo – Hrabina Foleville, Francesca Dotto – Pani Cortese, Adrian Sâmpetrean – lord Sidney, Bruno De Simone – baron Trombonok, Simone Del Savio - Don Alvaro wszyscy trzymali wysoki poziom wokalny. Nicola Ulivieri jako Don Profondo podobnie, ale tu wspomnienie Ruggero Raimondiego i  jego wspaniałego, komicznego zacięcia troszkę psuło mi wrażenie. Wśród całej obsady są też dwa wyjątki pozytywne  - Mariangela Sicilia jako Corinna i Anna Goryachova w roli markizy Melibea. Sicilia , znana mi jak dotąd tylko z „Benvenuta Celliniego” potwierdziła swoją klasę . Także spotkanie z Anną Goryachovą było moim drugim i ponownym zachwytem nad przepięknym, bogatym głosem, nieskazitelną techniką i możliwościami wyrazowymi. Tylko młodym wiekiem tej śpiewaczki (rocznik 1986) można tłumaczyć brak pozycji supergwiazdy, na jaką zasługuje. Ona mi momentami przypomina młodą Ewę Podleś, a jest to najwyższy komplement, na jaki mnie stać. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz