sobota, 9 września 2017

"Farnace" w Warszawie

Recenzując jakiś czas temu przedstawienie „Farnace” ze Strasburga nie przypuszczałam jeszcze, że niebawem przyjdzie mi asystować przy polskim wykonaniu tego dzieła. Tym bardziej nie podejrzewałam, że będzie to krajowa prapremiera w pełni teatralnej wersji nie tylko tej, ale jakiejkolwiek opery Vivaldiego. Fakt ów niezmiernie dobitnie przypomina nam o repertuarowym zapóźnieniu naszej ojczyzny i to nie tylko w kwestii utworów barokowych, chociaż tych szczególnie. Tym większa chwała i podziękowania należą się Annie Radziejewskiej i Liliannie Stawarz, animatorkom i twórczyniom stowarzyszenia „Dramma per musica”  od kilku lat niezmordowanie prezentującym nam rzeczy  nigdy nad Wisłą niewykonywane.  Ich wielka praca jest jeszcze cenniejsza teraz,  po zamordowaniu przez Adama Struzika i Alicję Węgorzewską-Whiskerd  (z pomocą Jacka Laszczkowskiego) Warszawskiej Opery Kameralnej.  I chociaż środki finansowe przedsięwzięciu raczej nie sprzyjają, już po raz trzeci w ramach Festiwalu Oper Barokowych mieliśmy do czynienia z bardzo udanym przedstawieniem, na które bilety wyprzedały się błyskawicznie. Nie wykazałam się właściwym refleksem i gdyby nie pewna litościwa duszyczka cała przyjemność by mnie ominęła. Skoro jednak udało mi się znaleźć w Teatrze Stanisławowskim winna Wam jestem relację. Zacząć należy od kompletnie autorskiej wersji dzieła, która powstała z dwóch rękopisów zachowanych w bibliotece w Turynie. „Farnace” ma wiele mutacji (źródła podają różne liczby, najczęściej 7), nie istnieje natomiast ta kanoniczna, więc działania realizatorek są całkowicie uprawnione. Reżyserię powierzono sprawdzonej już wcześniej Natalii Kozłowskiej, która i tym razem, mimo finansowych ograniczeń podołała zadaniu. Z konieczności scenografię trzeba było ograniczyć do minimum, co wydaje się w niczym nie przeszkadzać wyobraźni oraz inwencji twórczej reżyserki, a wręcz ją inspirować. Trudno tu opisywać poszczególne rozwiązania sceniczne, bo o całym efekcie decyduje swoista lekkość (mimo dramatycznego libretta), wdzięk i poczucie humoru. Kto był np. na „Arippinie” lub widział ją w Ninatece ten wie w czym rzecz. Te cechy prac Kozłowskiej są bezcenne w czasach regietheatru, którego adepci zazwyczaj nastawieni są na turpistyczną wizję współczesności, często podlaną w dodatku ciężkim, psychoanalitycznym sosem.  A tu, mimo scenograficznych limitów znajdujemy się w oazie uroku i blasku a kostiumy (Paulina Czernek) przenoszą nas w środowisko właściwe czasowi akcji . Bezcenne. Zwłaszcza, że muzycznie wszystko też udało się świetnie – aż prosi się zarejestrowanie go i wydanie na DVD – nigdzie nie musielibyśmy się go wstydzić! Royal Baroque Ensemble pod pewną ręką Lilianny Stawarz  pięknie się nam przez parę lat rozwinął i dziś słucha się go dużą przyjemnością. Anna Radziejewska jest klasą sama dla siebie i potwierdziła to partią Farnacesa, chociaż mam wrażenie, iż w „Agrippinie” była bardziej na własnym terytorium. Aria  „Gelido in ogni vena” wypadła w każdym razie świetnie. Urszula Kryger, którą po raz pierwszy widziałam w operowym wcieleniu debiutowała rolą Berenice w muzyce barokowej i cóż to był za debiut! Być może częściej będziemy mieć okazję podziwiać p. Kryger poza właściwym jej repertuarem pieśniarskim i oratoryjnym, bo rola Berenice sprawiała jej chyba tyle samo frajdy co nam, publiczności. Specyficzna to partia, złożona z knucia i koloraturowych wybuchów furii -można się w niej wygrać do woli, pod warunkiem zachowania kontroli nad tymi kaskadami  wściekłych ozdobników, co oczywiście zostało wykonane perfekcyjnie. Rola szlachetnej Tamiri zyskała doskonałą interpretatorkę w osobie Elżbiety Wróblewskiej (piękny głos), zaś o kokietce Selindzie – Joanna Krasuska-Motulewicz mogę napisać kropka w kropkę to samo co o jej odpowiedniczce ze Strasburga – apetyczna pod każdym względem. Tenor Przemysława Baińskiego  brzmiał bardzo dobrze.  Nie należę do wielbicielek głosu Jana Jakuba Monowida, który wydaje mi się matowy, ale trzeba przyznać, że śpiewak ten zawsze trzyma poziom i jest bardzo utalentowany aktorsko. Kacper  Szelążek był na moim spektaklu w świetnej formie, co muszę z cała mocą podkreślić. Skądinąd słychać narzekania na jego śpiewanie, i być może jest coś na rzeczy biorąc pod uwagę porażki Szelążka w konkursach wokalnych, gdzie zdarza mu się przegrywać z teoretycznie słabszymi rywalami. Ale – może po prostu nie jest on „zwierzęciem konkursowym”, zdarza się. Ja tylko raz byłam świadkiem walki artysty z intonacją, a miało to miejsce przy okazji spektaklu „Teatro alla moda”  rok temu. Z tym, że  po owym niekomfortowym doświadczeniu przed antraktem po nim Szelążek błyszczał już pełnią swych możliwości, a są one naprawdę duże. W moich uszach partią Gilladesa tylko to mniemanie potwierdził.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz