wtorek, 29 sierpnia 2017

Lekcja historii - "Nabucco" w Arena di Verona

Czy opera jest właściwym miejscem do przekazywania wiedzy historycznej? Czemu nie, jeśli wszystko zrobione jest jak trzeba …W związku z tym muszę się Wam przyznać do rzeczy dziwnej, nieco wstydliwej i takiej, która zdarzyła mi się bodajże pierwszy raz w życiu – obejrzałam przedstawienie właściwie wyłącznie dla strony wizualnej, bo muzyczna była (z małymi wyjątkami) boleśnie przeciętna. Sprawcą zdarzenia okazał się nieznany mi wcześniej reżyser i projektant kostiumów Arnaud Bernard, który wystawiając „Nabucco” w Arena di  Verona postanowił powiązać ściśle muzykę z kontekstem historycznym i  tym, co rzeczywiście działo się przy okazji prapremiery dzieła i nieco później. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jeśli zapomnieć o śpiewanym tekście zadziwiająco mu się udało. Oczywiście kwestię odrębną stanowi  pytanie czy wolno nie pamiętać o słowach, opera to przecież nie tylko partytura i zarys fabuły. Umówmy się na chwilę, że można. Zacząć należy od  miejsca wydarzenia, bo taki spektakl można było pokazać tylko na olbrzymiej scenie, najlepiej pod gołym niebem więc werońska Arena sprawdziła się idealnie w roli … Mediolanu. Za sprawą Bernarda zostaliśmy przeniesieni tam właśnie, do pięciu marcowych dni (18-22) 1848 roku i powstania przeciwko austriackiej okupacji. Zdumiony widz mógł poczuć się jak na „Aidzie”, takiego scenograficznego rozpasania nie widziałam od dawna. Było wszystko: tłumy statystów, żołnierze na koniach, powozy i karety takoż przez konie ciągnięte, armaty i licho wie, co jeszcze. Nic z tego nie było tylko dla ozdoby, wszystko spełniało jakąś rolę i niestety, wydawało dźwięki. Te obce wtręty w postaci wybuchów, stukania kopyt, gwizdania, strzałów mogły trochę przeszkadzać. Ale poza tym z podziwem obserwowałam umiejętność  zakomponowania tych mas ludzi (powstańcy, żołnierze austriaccy, ludność cywilna, służby medyczne, duchowni itd.) – nikt nie był na scenie bez powodu. Taka koncepcja musiała oczywiście spowodować drastyczne zmiany nawet nie tyle w samej fabule, a raczej w kontekście czasowym i geograficznym. Bo oczywiście nie mogło być mowy o Babilończykach i Izraelitach a Nabuchodonozor zamienił się w cesarza Austrowęgier z obowiązującymi bokobrodami. Jakiegoś cesarza, nie zaś konkretnie wówczas jeszcze panującego Ferdynanda I, wuja Franciszka Józefa, który abdykował na jego rzecz kilka miesięcy później.  Rozumiem, że to może mocno razić część widzów, zwłaszcza niewłoskich , ale mnie się złożyło w sensowną całość. Zwłaszcza, że Bernard znalazł piękne wyjście, aby „Va pensiero” pozostało jednak chórem Hebrajczyków jednocześnie nim nie będąc! W drugiej części spektaklu znaleźliśmy się bowiem w La Scali, gdzie ubrani w odpowiednie kostiumy chórzyści wykonywali tę pieśń jako część spektaklu, a do nich, w ramach patriotycznej manifestacji dołączali sceniczni widzowie. Rozwinięto nawet transparent ze słynnym napisem „Viva Verdi”, co tłumaczyło się wówczas jako Viva Vittorio Emanuele Re D’Italia. I wszystko to razem zostawiłoby mi znakomite wspomnienia, gdyby było choć trochę lepiej wykonane od strony muzycznej. Niestety Daniel Oren, który w czasie „Va pensiero” szalał w orkiestronie poprowadził orkiestrę dziwnie mechanicznie, było sporo instrumentalnych kiksów i brzmiało to wszystko niezbornie. Chór, główny bohater „Nabucca” na początku był nieco rozproszony (wina śpiewania na wolnym powietrzu?), potem brzmienie się wyrównało. Role drugoplanowe wykonane zostały przyzwoicie, nic więcej, nic mniej, ale wszak nie Feneną (Nino Surguladze – cóż za piękna kobieta) i Ismaelem (Rubens Pellizari)  ta opera stoi. Rafał Siwek, co mogę z radością napisać  właściwie jako jedyny dał pełną kreację wokalno-aktorską, czuło się chwilowe braki mocy i w związku z tym napięcie w głosie, ale ogólnie nasz bas wypadł znakomicie jako Zaccaria (tym razem nie kapłan, tylko jeden z przywódców powstania i jednocześnie śpiewak). Susanna Branchini w partii Abigaille stanowiła prawdziwą katastrofę fałszując niemal ciągle brzydkim, skrzekliwie brzmiącym sopranem. Gwoli sprawiedliwości, udało jej się kilka ładnych fragmentów piano, ale wtedy siłą rzeczy nie mogła krzyczeć i nadwyrężać głosu. Śpiewaczka ta nie jest też utalentowana interpretacyjnie, groźne łyskanie oczami zastępowało jej aktorstwo. Szkoda, że nie transmitowano spektaklu z Anną Pirozzi.   Bohater tytułowy, Gruziński baryton Geroge Gagnidze dysponuje głosem o dużym wolumenie i śpiewał porządnie, ale zabrakło mi interpretacji. Wystarczy przypomnieć sobie Placida Domingo z Met – przecież warunki głosowe nieskończenie mniej predysponują go do tej roli, a jednak był w niej znacznie lepszy.  








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz