czwartek, 14 czerwca 2018

"Carmen" w Warszawie



Poradzenie sobie z jedną z najczęściej wystawianych oper świata nie jest zadaniem prostym nawet dla reżysera doświadczonego. Dla kogoś, kto jak dotąd zaprezentował publiczności tylko dwa dzieła – w tym jedno rzadko na scenie goszczące,  drugie prapremierowe (czyli nieobciążone tradycją wykonawczą) a oba kameralne  - to już ryzyko olbrzymie. Andrzej Chyra zdecydował się je podjąć pokazując swoją produkcję „Carmen”  na deskach TWON. Popremierowe recenzje były, oględnie mówiąc niezbyt przychylne reżyserowi i bardzo krytyczne (z małymi wyjątkami) wobec warstwy muzycznej. Podobno wybuczano nawet dyrygentkę i wykonawczynię partii Carmen, co świadczy o tym, iż musiało być strasznie, bo nasza publiczność skłonna jest okazywać raczej nadmierny entuzjazm niż dezaprobatę. Nie byłam świadkiem tych zdarzeń, jak być może wiecie cierpię na zaawansowaną postać fobii premierowej. Kupując bilety pomyślałam, że ponieważ spektakli przewidziano dużo poczekam, aż wszystko nieco się poukłada i pozbędzie napięć przedstawień wczesnych. Wybrałam więc „Carmen” nr. 6, zarazem trzecią odsłonę w  drugiej obsadzie. Okazało się, że instynkt mnie nie zawiódł . Zanim przejdę do szczegółów wykonawczych trochę o inscenizacji. Andrzej Chyra, mimo dwóch sukcesów reżyserskich (i regularnych wizyt na widowni TWON) jest w operze jednak neofitą, co widać. Wynika to także z programowego wywiadu, gdzie powołuje się na Michaela Haneke przypisując mu „pomysł” na finałową scenę „Don Giovanniego”, w której tytułowy bohater je i pije nie przerywając śpiewania. Nie, Panie Reżyserze, to wymyślili Mozart i Da Ponte. We własnej produkcji obecność nadprogramowej postaci „Chłopca, który widzi diabła” Chyra tłumaczy między innymi koniecznością wyjaśnienia, dlaczego Jose ma przy sobie nóż kiedy spotyka się z Carmen po raz ostatni. A to przecież żadnych uzasadnień nie wymaga – ma, bo go przy sobie stale nosi (w akcie trzecim, czyli wcześniej wyciąga go by walczyć z Escamillem). Taki drobny szczegół, ale świadczy o tym, że inscenizator nie ogarnia jeszcze tak skomplikowanego zadania, jakim musi być „Carmen”. Poza tym Chyra jest nieodrodnym dziecięciem naszych czasów więc napakował fabułę mnóstwem wątpliwej klasy konceptów, które nie są ani szczególnie świeże, ani inspirujące do znaczeniowych poszukiwań. Mamy więc Mercedes i Frasquitę jako parę, mamy zupełnie zbędnych, gibiących się w okolicach sufitu tancerzy, Micaelę popijającą z piersiówki na odwagę i w końcu kompletnie ubzdryngoloną i kilka innych tego rodzaju pomysłów. Muszę jednak przyznać, że są też w tej inscenizacji sceny piękne i poruszające – na przykład moment, kiedy na twarzy Carmen słuchającej wyznań Josego pojawia się leciutki, tęskny uśmiech. Tak, jakby przez chwilę wyobrażała sobie jakby to było poświęcić wolność dla tego mężczyzny. Podobnie w finałowym duecie – widać, że problemem nie jest brak miłości, bo Carmen wciąż Josego kocha, ale niezgoda na zawłaszczenie. Jako władczy samiec pragnący wepchnąć bohaterkę w tradycyjną, kobiecą rolę zostaje również zdemaskowany Escamillo. W sumie – nie uważam, żeby „Carmen” była klęską początkującego reżysera. Nie jest też zdecydowanym sukcesem. Chciałabym większego porządku w scenach zbiorowych, wycięłabym kilka elementów zbędnych i zmieniła projektantkę kostiumów. Te zaprojektowane przez Magdę Maciejewską są w większości brzydkie, apogeum bezsensu osiągają w czwartym akcie, gdzie większość odziana jest na biało, a nieszczęsny Don Jose nosi coś, co przypomina fartuch PRL-owskiego magazyniera. Za to kolista, metalowa konstrukcja autorstwa Barbary Hanickiej  całkiem dobrze spełnia swoją rolę. Widziałam nawet coś podobnego w Urugwaju i była to dawna arena służąca corridzie. Muzycznie moje przedstawienie okazało się naprawdę całkiem udane. Przede wszystkim Keri-Lynn Wilson, nad którą pastwili się liczni recenzenci wcale nie dyrygowała tak źle, jak to opisywano. Nie wiem, ile miała prób z orkiestrą przed premierą, w każdym razie po kilku spektaklach nie wyłoniła się wprawdzie jakaś bardzo frapująca interpretacja, ale poprawnie było. Oczywiście, chciałoby się więcej, ale do buczenia powodu Wilson nie dała. Po drugie atrakcyjna pod każdym względem Carmen – Monika Lendzion-Porczyńska. Ładny, wyrównany we wszystkich rejestrach głos, przemyślana interpretacja roli, brak manieryzmów. Dario Di Vietri wydał mi się nieco anonimowy, ale Don Jose może, chociaż nie musi taki być. Za to śpiewał jeśli nie porywająco, to przynajmniej przyzwoicie i całkiem przyjemnie (tak, wiem, okropny przymiotnik), co w TWON wcale normą, zwłaszcza w wypadku tenorów nie jest. Katarzyna Trylnik jak zazwyczaj popisała się nie tylko pięknym , soczystym sopranem ale też nie mniejszej urody śpiewaniem z miękkim, miodowym legato. Michał Partyka dopisał się niestety do listy występów horrendalnych, na jakie w „moim” teatrze regularnie bywam narażana. Escamillo to wbrew pozorom bardzo wokalnie trudna rola, porywają się na nią systematycznie barytony liryczne, co się udać nie ma prawa. Za to kolegów Carmen po przemytniczym fachu mieliśmy przedniej jakości – Joanna Krasuska- Motulewicz, Maria Domżał ,Paweł Trojak i Piotr Maciejowski wszyscy byli świetni i aktorsko i wokalnie. Życzliwe słowa należą się również obu chórom - dorosłemu i przede wszystkim chłopięcemu "Artos". Reasumując – jeśli wybierają się Państwo jeszcze na „Carmen” do TWON usilnie doradzam drugą obsadę. Jest szansa na miło spędzony wieczór, chociaż zapewne nie zapisze się on w pamięci na długo.
P.S. Miło mi donieść, że Paweł Trojak dostał się właśnie do salzburskiego Young Singers Project. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz