Poradzenie sobie z jedną z najczęściej wystawianych oper
świata nie jest zadaniem prostym nawet dla reżysera doświadczonego. Dla kogoś,
kto jak dotąd zaprezentował publiczności tylko dwa dzieła – w tym jedno rzadko
na scenie goszczące, drugie prapremierowe
(czyli nieobciążone tradycją wykonawczą) a oba kameralne - to już ryzyko olbrzymie. Andrzej Chyra
zdecydował się je podjąć pokazując swoją produkcję „Carmen” na deskach TWON. Popremierowe recenzje były,
oględnie mówiąc niezbyt przychylne reżyserowi i bardzo krytyczne (z małymi
wyjątkami) wobec warstwy muzycznej. Podobno wybuczano nawet dyrygentkę i
wykonawczynię partii Carmen, co świadczy o tym, iż musiało być strasznie, bo
nasza publiczność skłonna jest okazywać raczej nadmierny entuzjazm niż dezaprobatę.
Nie byłam świadkiem tych zdarzeń, jak być może wiecie cierpię na zaawansowaną
postać fobii premierowej. Kupując bilety pomyślałam, że ponieważ spektakli
przewidziano dużo poczekam, aż wszystko nieco się poukłada i pozbędzie napięć
przedstawień wczesnych. Wybrałam więc „Carmen” nr. 6, zarazem trzecią odsłonę
w drugiej obsadzie. Okazało się, że
instynkt mnie nie zawiódł . Zanim przejdę do szczegółów wykonawczych trochę o
inscenizacji. Andrzej Chyra, mimo dwóch sukcesów reżyserskich (i
regularnych wizyt na widowni TWON) jest w operze jednak neofitą, co widać.
Wynika to także z programowego wywiadu, gdzie powołuje się na Michaela Haneke
przypisując mu „pomysł” na finałową scenę „Don Giovanniego”, w której tytułowy
bohater je i pije nie przerywając śpiewania. Nie, Panie Reżyserze, to wymyślili
Mozart i Da Ponte. We własnej produkcji obecność nadprogramowej postaci
„Chłopca, który widzi diabła” Chyra tłumaczy między innymi koniecznością
wyjaśnienia, dlaczego Jose ma przy sobie nóż kiedy spotyka się z Carmen po raz
ostatni. A to przecież żadnych uzasadnień nie wymaga – ma, bo go przy sobie
stale nosi (w akcie trzecim, czyli wcześniej wyciąga go by walczyć z
Escamillem). Taki drobny szczegół, ale świadczy o tym, że inscenizator nie
ogarnia jeszcze tak skomplikowanego zadania, jakim musi być „Carmen”. Poza tym
Chyra jest nieodrodnym dziecięciem naszych czasów więc napakował fabułę
mnóstwem wątpliwej klasy konceptów, które nie są ani szczególnie świeże, ani
inspirujące do znaczeniowych poszukiwań. Mamy więc Mercedes i Frasquitę jako
parę, mamy zupełnie zbędnych, gibiących się w okolicach sufitu tancerzy,
Micaelę popijającą z piersiówki na odwagę i w końcu kompletnie ubzdryngoloną i
kilka innych tego rodzaju pomysłów. Muszę jednak przyznać, że są też w tej
inscenizacji sceny piękne i poruszające – na przykład moment, kiedy na twarzy
Carmen słuchającej wyznań Josego pojawia się leciutki, tęskny uśmiech. Tak,
jakby przez chwilę wyobrażała sobie jakby to było poświęcić wolność dla tego
mężczyzny. Podobnie w finałowym duecie – widać, że problemem nie jest brak
miłości, bo Carmen wciąż Josego kocha, ale niezgoda na zawłaszczenie. Jako
władczy samiec pragnący wepchnąć bohaterkę w tradycyjną, kobiecą rolę zostaje
również zdemaskowany Escamillo. W sumie – nie uważam, żeby „Carmen” była klęską
początkującego reżysera. Nie jest też zdecydowanym sukcesem. Chciałabym
większego porządku w scenach zbiorowych,
wycięłabym kilka elementów zbędnych i zmieniła projektantkę kostiumów. Te
zaprojektowane przez Magdę Maciejewską są w większości brzydkie, apogeum
bezsensu osiągają w czwartym akcie, gdzie większość odziana jest na biało, a
nieszczęsny Don Jose nosi coś, co przypomina fartuch PRL-owskiego magazyniera. Za
to kolista, metalowa konstrukcja autorstwa Barbary Hanickiej całkiem dobrze spełnia swoją rolę. Widziałam
nawet coś podobnego w Urugwaju i była to dawna arena służąca corridzie.
Muzycznie moje przedstawienie okazało się naprawdę całkiem udane. Przede
wszystkim Keri-Lynn Wilson, nad którą pastwili się liczni recenzenci wcale nie
dyrygowała tak źle, jak to opisywano. Nie wiem, ile miała prób z orkiestrą
przed premierą, w każdym razie po kilku spektaklach nie wyłoniła się wprawdzie
jakaś bardzo frapująca interpretacja, ale poprawnie było. Oczywiście, chciałoby
się więcej, ale do buczenia powodu Wilson nie dała. Po drugie atrakcyjna pod
każdym względem Carmen – Monika Lendzion-Porczyńska. Ładny, wyrównany we
wszystkich rejestrach głos, przemyślana interpretacja roli, brak manieryzmów.
Dario Di Vietri wydał mi się nieco anonimowy, ale Don Jose może, chociaż nie
musi taki być. Za to śpiewał jeśli nie porywająco, to przynajmniej przyzwoicie i całkiem przyjemnie (tak, wiem, okropny przymiotnik), co w TWON wcale normą,
zwłaszcza w wypadku tenorów nie jest. Katarzyna Trylnik jak zazwyczaj popisała
się nie tylko pięknym , soczystym sopranem ale też nie mniejszej urody
śpiewaniem z miękkim, miodowym legato. Michał Partyka dopisał się niestety do
listy występów horrendalnych, na jakie w „moim” teatrze regularnie bywam
narażana. Escamillo to wbrew pozorom bardzo wokalnie trudna rola, porywają się
na nią systematycznie barytony liryczne, co się udać nie ma prawa. Za to
kolegów Carmen po przemytniczym fachu mieliśmy przedniej jakości – Joanna
Krasuska- Motulewicz, Maria Domżał ,Paweł Trojak i Piotr Maciejowski wszyscy
byli świetni i aktorsko i wokalnie. Życzliwe słowa należą się również obu chórom - dorosłemu i przede wszystkim chłopięcemu "Artos". Reasumując – jeśli wybierają się Państwo
jeszcze na „Carmen” do TWON usilnie doradzam drugą obsadę. Jest szansa na miło
spędzony wieczór, chociaż zapewne nie zapisze się on w pamięci na długo.
P.S. Miło mi donieść, że Paweł Trojak dostał się właśnie do salzburskiego Young Singers Project.
P.S. Miło mi donieść, że Paweł Trojak dostał się właśnie do salzburskiego Young Singers Project.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz