W hermetycznym światku opery współczesnej nie ma chyba
dzieła, na które czekano by z większą niecierpliwością niż na nowy efekt
współpracy kompozytora Georga Benjamina z librecistą Martinem Crimpem. Ich
poprzednie dziecko – „Written on skin” zyskało sobie status idealnej syntezy
słowa z muzyką, obu w świetnie wyważonych proporcjach. Przy tym stało się jedną
z bardzo niewielu oper naszych czasów , które rzeczywiście są wystawiane i
słuchane nie tylko z okazji premiery. Stąd wzięło się napięte oczekiwanie na „Lessons
in love and violence” i przyznaję, że też byłam bardzo zainteresowana i
ciekawa. Prawykonanie odbyło się na
scenie ROH a realizację powierzono Katie Mitchell, jak w przypadku „Written on
skin”. I co z tego wynikło? Zacząć
należy od samego dzieła, które nie wydało mi się tak ekscytujące i trafiające w
punkt jak poprzednie, począwszy od tematu – znanego i przemielonego już na
wiele sposobów zarówno przez kulturę wysoką jak popkulturę. Dzieje Edwarda II
zainspirowały Christophera Marlowe’a, niemal 300 lat po śmierci jego bohatera.
I wydaje się, że to właśnie Marlowe nadał kierunek interpretacyjny postaci
króla pokazywanego bardziej jako ofiara niż sprawca własnego upadku i żałosnej
śmierci. W czasach nam bliższych z tej ścieżki zszedł przede wszystkim Maurice
Druon, starając się uświadomić czytelnikowi popularnego cyklu „Królowie
przeklęci”, iż Edward II był zarazem tym
i tym. Współcześnie zaś jesteśmy świadkami uwznioślenia jego postaci, jako, że
za męczennika za sprawę uznały go środowiska LGBT. Wśród wielu różnych
przykładów prezentowania odbiorcy kontrowersyjnego króla przez popkulturę godne
poruszenia są trzy, stanowiące doskonałe egzemplifikacje istniejących
tendencji. Po pierwsze: film Dereka Jarmana , oparty na motywach sztuki
Marlowe’a (król jako gejowski święty), Po drugie powieść Kena Folletta „Świat
bez końca”, gdzie wykorzystywany jest stary jak świat motyw ucieczki osaczonego
monarchy i dalszego życia w ukryciu. Wreszcie
- jedyny przykład bezlitosny wobec Edwarda, równie zresztą nieprawdziwy
jak wszystkie hagiografie – film Mela Gibsona „Waleczne serce”. Ten jest już
bajką całkowitą, w której zgadza się tylko jedno – preferencje seksualne
bohatera. Wiedząc to wszystko bardzo byłam ciekawa kim będzie Edward II w
operze Benjamina i Crimpa, a kim jego żona zwana Izabellą Francuską albo
Wilczycą z Francji. I okazało się, iż rzecz jest zupełnie o czymś innym, niż by
się mogło wydawać. Bohaterami właściwie najważniejszymi, choć nie mają wiele do
zaśpiewania (on, ona jest niema) są syn i córka królewskiej pary, obserwatorzy
wszystkich wydarzeń a zarazem odbiorcy tytułowych lekcji miłości i okrucieństwa
(w tym wypadku słowo lepiej oddające sens niż przemoc). Nauka okaże się
brzemienna w skutkach w scenie finałowej. Nie ma w tym libretcie postaci, z
którą chciało by się zidentyfikować, bo wszyscy są w jakiś sposób współautorami
potworności, które nie dzieją się bez przyczyny. Począwszy od króla – na
początku padają z jego ust słowa „nie nudź mnie cenami chleba” i już sporo o
nim wiemy. Podobnie królowa – scena, w której na oczach nieszczęśników
przymierających głodem niszczy klejnot mogący stanowić podstawę długotrwałego
ich utrzymania naprawdę robi wrażenie. W tych warunkach zabójstwa Gavestona czy
Mortimera stają się tylko logiczną konsekwencją. Mam wrażenie, iż kontekst
historyczny, w jakim umieszczono fabułę okazał się zupełnie zbędny i to nie
dlatego, że inscenizacja była współczesna. Po prostu postacie w zasadzie tylko noszą te same
imiona, co bohaterowie podręczników. Główny problem, jaki miałam z tą operą
leży mimo wszystko gdzie indziej: w nierównowadze materii muzycznej i
tekstowej. O ile libretto jest na swój sposób fascynujące (może tylko nieco
przegadane) warstwa muzyczna nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a wręcz
wydała się nieco monotonna. Być może zawinił właśnie nadmiar słów
niepozwalający na moment oddechu w którym muzyka mogłaby wreszcie wybrzmieć i
zapanować. Sam spektakl był wykonawczo
bardzo udany – właściwie wszyscy soliści zasłużyli na brawa. Kreację dominującą
stworzył Stephane Degout , obdarzony nie tylko dźwięcznym, jasnym, wysokim
barytonem ale też wytrawny aktor. Barbara Hannigan, największa muza
współczesnych kompozytorów i jedyna w obsadzie mająca swój udział w poprzednim
sukcesie duetu Benjamin-Crimp dysponuje potężną osobowością sceniczną. Nie
jestem natomiast pewna, czy nie zdarzyły jej się tym razem drobne błędy
intonacyjne. W muzyce współczesnej rzadko bywam czegokolwiek pewna - tak czy
tak Hannigan również była świetna. Gyula Arendt jako Gaveston podobał mi się mniej,
ale to kwestia barwy jego głosu a nie umiejętności śpiewaczych. Ciekawą rolą
wokalno-aktorską popisał się Peter Hoare jako Mortimer (tu raczej zatroskany o
los źle rządzonego kraju poddany niż zżerany przez ambicję kochanek królowej,
jak się zazwyczaj tę postać przedstawia). Hoare wniósł na scenę nie tylko stabilny, mocny głos, ale też odrobinę pewności i autorytetu, którą siła rzeczy
nie mógł mieć król. W sumie – nie żałuję tego doświadczenia, ale na pewno
wracać do „Lekcji …” nie będę.
P.S. Tak się złożyło, że w krótkim czasie obejrzałam również
ostatnie dzieło Kaiji Saariaho „Only the sound remains”, ale to dłuższa
historia i opowiem o tej operze jeśli będzie czas pomiędzy bieżącymi relacjami.
W każdym razie polecam ją – jest w moim odczuciu ciekawsza niż dzieło
Benjamina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz