środa, 6 czerwca 2018

"Lessons in love and violence" w ROH



W hermetycznym światku opery współczesnej nie ma chyba dzieła, na które czekano by z większą niecierpliwością niż na nowy efekt współpracy kompozytora Georga Benjamina z librecistą Martinem Crimpem. Ich poprzednie dziecko – „Written on skin” zyskało sobie status idealnej syntezy słowa z muzyką, obu w świetnie wyważonych proporcjach. Przy tym stało się jedną z bardzo niewielu oper naszych czasów , które rzeczywiście są wystawiane i słuchane nie tylko z okazji premiery. Stąd wzięło się napięte oczekiwanie na „Lessons in love and violence” i przyznaję, że też byłam bardzo zainteresowana i ciekawa.  Prawykonanie odbyło się na scenie ROH a realizację powierzono Katie Mitchell, jak w przypadku „Written on skin”.  I co z tego wynikło? Zacząć należy od samego dzieła, które nie wydało mi się tak ekscytujące i trafiające w punkt jak poprzednie, począwszy od tematu – znanego i przemielonego już na wiele sposobów zarówno przez kulturę wysoką jak popkulturę. Dzieje Edwarda II zainspirowały Christophera Marlowe’a, niemal 300 lat po śmierci jego bohatera. I wydaje się, że to właśnie Marlowe nadał kierunek interpretacyjny postaci króla pokazywanego bardziej jako ofiara niż sprawca własnego upadku i żałosnej śmierci. W czasach nam bliższych z tej ścieżki zszedł przede wszystkim Maurice Druon, starając się uświadomić czytelnikowi popularnego cyklu „Królowie przeklęci”, iż  Edward II był zarazem tym i tym. Współcześnie zaś jesteśmy świadkami uwznioślenia jego postaci, jako, że za męczennika za sprawę uznały go środowiska LGBT. Wśród wielu różnych przykładów prezentowania odbiorcy kontrowersyjnego króla przez popkulturę godne poruszenia są trzy, stanowiące doskonałe egzemplifikacje istniejących tendencji. Po pierwsze: film Dereka Jarmana , oparty na motywach sztuki Marlowe’a (król jako gejowski święty), Po drugie powieść Kena Folletta „Świat bez końca”, gdzie wykorzystywany jest stary jak świat motyw ucieczki osaczonego monarchy i dalszego życia w ukryciu. Wreszcie  - jedyny przykład bezlitosny wobec Edwarda, równie zresztą nieprawdziwy jak wszystkie hagiografie – film Mela Gibsona „Waleczne serce”. Ten jest już bajką całkowitą, w której zgadza się tylko jedno – preferencje seksualne bohatera. Wiedząc to wszystko bardzo byłam ciekawa kim będzie Edward II w operze Benjamina i Crimpa, a kim jego żona zwana Izabellą Francuską albo Wilczycą z Francji. I okazało się, iż rzecz jest zupełnie o czymś innym, niż by się mogło wydawać. Bohaterami właściwie najważniejszymi, choć nie mają wiele do zaśpiewania (on, ona jest niema) są syn i córka królewskiej pary, obserwatorzy wszystkich wydarzeń a zarazem odbiorcy tytułowych lekcji miłości i okrucieństwa (w tym wypadku słowo lepiej oddające sens niż przemoc). Nauka okaże się brzemienna w skutkach w scenie finałowej. Nie ma w tym libretcie postaci, z którą chciało by się zidentyfikować, bo wszyscy są w jakiś sposób współautorami potworności, które nie dzieją się bez przyczyny. Począwszy od króla – na początku padają z jego ust słowa „nie nudź mnie cenami chleba” i już sporo o nim wiemy. Podobnie królowa – scena, w której na oczach nieszczęśników przymierających głodem niszczy klejnot mogący stanowić podstawę długotrwałego ich utrzymania naprawdę robi wrażenie. W tych warunkach zabójstwa Gavestona czy Mortimera stają się tylko logiczną konsekwencją. Mam wrażenie, iż kontekst historyczny, w jakim umieszczono fabułę okazał się zupełnie zbędny i to nie dlatego, że inscenizacja była współczesna. Po prostu  postacie w zasadzie tylko noszą te same imiona, co bohaterowie podręczników. Główny problem, jaki miałam z tą operą leży mimo wszystko gdzie indziej: w nierównowadze materii muzycznej i tekstowej. O ile libretto jest na swój sposób fascynujące (może tylko nieco przegadane) warstwa muzyczna nie zrobiła na mnie większego wrażenia, a wręcz wydała się nieco monotonna. Być może zawinił właśnie nadmiar słów niepozwalający na moment oddechu w którym muzyka mogłaby wreszcie wybrzmieć i zapanować.  Sam spektakl był wykonawczo bardzo udany – właściwie wszyscy soliści zasłużyli na brawa. Kreację dominującą stworzył Stephane Degout , obdarzony nie tylko dźwięcznym, jasnym, wysokim barytonem ale też wytrawny aktor. Barbara Hannigan, największa muza współczesnych kompozytorów i jedyna w obsadzie mająca swój udział w poprzednim sukcesie duetu Benjamin-Crimp dysponuje potężną osobowością sceniczną. Nie jestem natomiast pewna, czy nie zdarzyły jej się tym razem drobne błędy intonacyjne. W muzyce współczesnej rzadko bywam czegokolwiek pewna - tak czy tak Hannigan również była świetna. Gyula Arendt jako Gaveston podobał mi się mniej, ale to kwestia barwy jego głosu a nie umiejętności śpiewaczych. Ciekawą rolą wokalno-aktorską popisał się Peter Hoare jako Mortimer (tu raczej zatroskany o los źle rządzonego kraju poddany niż zżerany przez ambicję kochanek królowej, jak się zazwyczaj tę postać przedstawia). Hoare wniósł na scenę nie tylko stabilny, mocny głos, ale też odrobinę pewności i autorytetu, którą siła rzeczy nie mógł mieć król. W sumie – nie żałuję tego doświadczenia, ale na pewno wracać do „Lekcji …” nie będę.
P.S. Tak się złożyło, że w krótkim czasie obejrzałam również ostatnie dzieło Kaiji Saariaho „Only the sound remains”, ale to dłuższa historia i opowiem o tej operze jeśli będzie czas pomiędzy bieżącymi relacjami. W każdym razie polecam ją – jest w moim odczuciu ciekawsza niż dzieło Benjamina.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz