O „Czarodziejskim flecie” pisałam już na blogu całkiem dużo,
ale na każdą nieznaną mi jego interpretację rzucam się pełna radosnego
oczekiwania. Racjonalnie przyglądając się tej operze jej grzechy widzimy
natychmiast, a nie są one małe. Winnym jest przede wszystkim tekst Schikanedera,
pełen jadowitego seksizmu, przy tym momentami nieznośnie napuszony i
deklaratywny. Dałoby się tę samą fabułę, razem z jej silnym masońskim
kontekstem ubrać w zupełnie inne słowa. Ale, jak już przy okazji „Fletu”
pisałam kochamy tyleż „pomimo” co „za” i
ja w tym wypadku tak właśnie mam. Dzięki Mozartowi oczywiście, ale też dzięki
temu, że jest to dzieło wyjątkowo inspirujące teatralnie i dające się
uscenicznić na milion różnych sposobów, z
których zadziwiająco dużo generuje naprawdę dobre spektakle. Natchnęło nawet
Ingmara Bergmana a Kenneth Branagh nakręcił na jego podstawie film. Możliwość
obejrzenia przedstawienia z Garsington Opera ucieszyła mnie tym bardziej, że
lubię poznawać nowe dla mnie miejsca muzyczne. Dla czytelników nieznających tej
lokalizacji parę słów wyjaśnienia. Garsington Opera świętująca w tym roku swą
trzydziestą edycję jest letnim festiwalem sztuki lirycznej formułą zbliżonym do
tego, co prezentuje Glyndebourne. Spektakle zaczynają się wcześnie, za to
antrakty są długie, co daje widzom możliwość delektowania się kolacją na łonie
bujnej natury. Od momentu powstania (1989) do roku 2010 festiwal działał na terenie
posiadłości Garsington Manor, od której wziął nazwę. Funkcjonuje ona nadal,
mimo, że od sezonu 2011 cała impreza przeniosła się do szklanego pawilonu na
terenie Wormsley Park (w Buckinghamshire). Dzięki temu publiczność może się
poczuć gośćmi rodziny Getty, do której ten teren należy. Sam teatr nie powala
urodą, ale wydaje się w miarę funkcjonalny i dysponuje niemałą, jak na te
warunki widownią na około 600 miejsc. Należy dodać, że przedsięwzięcie jest
finansowane wyłącznie ze środków prywatnych i dopina budżet dzięki hojności
sponsorów. Nie należy się więc spodziewać wielokrotnych zmian scenografii i
ogólnie inscenizacyjnych szaleństw, co czasem doskonale wpływa na rezultat
artystyczny – wyobraźnia nie zna wszak ograniczeń. W tym konkretnym przypadku
trochę jednak żałowałam, iż Netia Jones, która zajęła się zarówno reżyserią jak
projektowaniem scenografii i kostiumów postanowiła „Czarodziejski flet” od
strony scenicznej tak bardzo urealistycznić, że cała magia i wszystkie czary
pozostały tylko w partyturze. Zaczyna się to już w czasie uwertury, kiedy
Tamino poddany kuracji delikatnymi elektrowstrząsami w dziwnej, staromodnej
aparaturze, dzięki psotnemu chłopcu niedziałającej tak, jak powinna doznaje
majaczeń, w których ściga go wielki wąż. Flet widzimy jako minigramofonik z
tubą i tak dalej. Takie zdroworozsądkowe
spojrzenie na dzieło mające w tytule przymiotnik „czarodziejski” powoduje, iż
czasem czułam się jak dziecko, które dostało cukierek w ekologicznym opakowaniu
z szarego papieru – nadal smaczne, ale przyjemności jakoś mniej. Zwłaszcza, że
przeniosło się to również na postaci, z których najbardziej zmienił się
Papageno . Poznajemy go jako jegomościa w burym, wyplamionym kraciastym
garniturze i z szopą skołtunionych włosów na głowie - żadnych papuzio kolorowych szatek. Na
dodatek musimy obserwować jego czynności zawodowe – na naszych oczach łapie on
buszujące w żywopłocie niewinne ptaszę i ukręca mu łebek, po czym zabiera się
do oprawiania upolowanego wcześniej zająca. W miarę rozwoju akcji Papageno
nieco się, głównie pod wpływem Paminy cywilizuje (odkrywając na przykład zalety
grzebienia) i okazuje być tak sympatycznym jak trzeba. Trzeba przyznać, że
portret psychologiczny, jaki dają nam reżyserka i wykonawca, ocieplony jeszcze
przez osobisty urok tego ostatniego jest wiarygodny i konsekwentny. A jednak
trochę żal … Dotyczy to całości tej produkcji, spójnej , koherentnej ,
nieprzekraczającej dopuszczalnych granic interpretacji, momentami zabawnej ale
zostawiającej widza z poczuciem melancholii raczej niż z uśmiechem. Zwłaszcza,
że Netia Jones, chociaż niewątpliwie utalentowana uraczyła nas także łopatologią i myślowym lenistwem. Momentami
czułam się jakbym oglądała „Opowieść podręcznej” (nie jest to komplement, o ile
powieść w swoim czasie była rewelacją dzisiejszy serial grzeszy dokładnie tym
samym co przedstawienie Jones). Z drugiej strony reżyserce należą się brawa za
pracę ze śpiewakami (wszyscy stworzyli dobre role) oraz indywidualizację
postaci z chóru. Strona muzyczna nie budziła większych zastrzeżeń i dostarczyła
mi sporej satysfakcji, co mnie cieszy tym bardziej, iż zaangażowani artyści nie
mają gwiazdorskich nazwisk . Christian
Curnyn dyrygował festiwalową orkiestrą energicznie,
ale w doskonale wyważonych tempach, co dało pełen blasku rezultat. Z wokalistów
podobali mi się właściwie wszyscy: elegancki Tamino – Benjamin Hulett,
wzruszająca Pamina – Louise Adler , uroczy Papageno – Jonathan McGovern, dumny
Sarastro – James Creswell , świetne trzy damy - Katherine Crompton, Marta
Fontanals-Simmons, Katie Stevenson, znakomici trzej chłopcy - Aman de Silva, Freddie
Jemison, Oliver German, filuterna Papagena - Lara Marie Müller i obleśny
Monostatos - Adrian Thompson. „Właściwie” dotyczy Królowej Nocy. Sen Guo śpiewała z precyzyjną intonacją ale
chyba na tym głównie się skupiła, bo było to jakieś bez wyrazu. Być może weszła
w tę produkcję nagle zamiast przewidzianej do roli innej sopranistki i na tych
aspektach musiała się skupić. Tak podejrzewam, bo była jedyną w obsadzie rzucającą
spanikowane spojrzenia na dyrygenta.
|
Pawilon Garsington Opera |
|
Antraktowe przyjemności |