Nie mogłam się powstrzymać… Tytuł
powieści Doctorowa tak bardzo pasuje do sytuacji, że wystarczy zmienić wielkie
litery (Hard Times to w powieści nazwa własna) i już mamy idealną jej diagnozę.
Można by jeszcze dodać „nikt nic nie wie”. Nie wiemy kiedy „to wszystko” się
skończy i zaczniemy zmierzać ku normalności. Nie takiego powrotu się
spodziewałam opuszczając Was, Drodzy Czytelnicy 13 miesięcy temu. Na razie
jeszcze ciągle „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”. No, prawie wszędzie. POK
uraczyła nielicznych z konieczności widzów premierą uroczego intermezza
Pergolesego „La serva padrona”. Obawiam się jednak, że to jaskółka, co wiosny
nie czyni. Zobaczymy, co wyniknie z planów otwarcia teatrów europejskich jesienią
a jeszcze wcześniej z salzburskich zamierzeń prezentacji festiwalu w okrojonej
formie. Na razie Radio Szwedzkie wystawiło „Don Giovanniego” . Warto było
pokonać pandemiczną inercję i obejrzeć, bo to była interesująca inscenizacja - taka, w której sanitarne ograniczenia wzięto
pod uwagę i momentami stanowiły one inspirację dla twórców oraz akcent humorystyczny.
Można by się zastanawiać, czy żarty tego typu akurat w Sztokholmie nie były
troszkę ryzykowne (biorąc pod uwagę jaki skutek dało zastosowanie w praktyce
teorii odporności stadnej w tym kraju).
Kiedy jednak przyjmiemy, że „Don Giovanni” dzieje się „wszędzie i nigdzie” a i
tak przestrzenią, w której śledzi go współczesny widz musi być z konieczności
internet niemiły kontekst można przełknąć. Trzeba jednak ostrzec, że z
pewnością nie jest to wersja dla początkujących, widz zaczynający swą przygodę
z operą w ogóle, a z „Don Giovannim” w szczególe wiele z tego nie pojmie, nawet
ze streszczeniem libretta w dłoni. Akcję przeniesiono do początku lat
siedemdziesiątych (sądząc po stylówie) a niektóre, jeśli nie większość wydarzeń
rozgrywa się w sferze abstrakcyjnej. Na tym tle tym mocniej wybrzmiewają
pandemiczne dowcipy, jak kompulsywne dezynfekowanie rąk przez Leporella, chór w
półprzyłbicach (pełne odbijałyby dźwięk) czy głośny alarm i migające
ostrzeżenie gdy pod koniec „La ci darem” ręce Giovanniego i Zerliny prawie się
stykają. Wszystko to nie brzmi pewnie zachęcająco dla tradycjonalistów, ale są
też w tej produkcji momenty robiące duże wrażenie właśnie dzięki swej
niedosłowności – na przykład finał, który możecie zobaczyć sami (link jest
aktywny od premiery, czyli od 14 czerwca, ale nie wiem jak długo jeszcze). Taki
sposób wystawienia wymagał więcej niż zwykle aktorskich umiejętności od śpiewaków i niemal w całości
szwedzki zespół (z jednym brytyjskim importem) poradził sobie bardzo dobrze.
Muzycznie też było nieźle, chociaż tu mam zdecydowanie więcej zastrzeżeń. Peter Mattei jest obok Mariusza Kwietnia
najsłynniejszym Giovannim naszych czasów. Teraz, kiedy nasz baryton zostawił go
samego na placu boju pewnie numerem 1. To się potwierdziło już w czasie gali
„Met at home”, kiedy Mattei wykonał serenadę „Deh, vieni alla finestra” z towarzyszeniem
… akordeonu po mistrzowsku. Teraz też
śpiewał z cudowną swobodą, płynnością i
stylowością. Najbardziej jednak u niego lubię tę kroplę ironii i
goryczy, którą doprawia morze uroku osobistego swego bohatera. Pan i sługa
powinni u Mozarta stanowić dopełniający się duet i tak tym razem się stało.
John Lundgren zaskoczył mnie kompletnie – jak dotąd znałam go z ról
wagnerowskich, straussowskich czy, ostatnio z Bartoka. A tu – Mozart. Gdy go
posłuchałam jako Leporella stało się dla mnie jasne, skąd się u tego
specjalisty od ciężkiego kalibru wzięło belcantowe legato i nietypowa w takim
repertuarze lekkość. Z dobrej mozartowskiej szkoły, która procentuje zawsze. Atrakcyjnie
też spisali się Andrew Staples, elegancki wokalnie Ottavio oraz Henning von
Schulman jako Masetto. Komandor Johana Schinklera nie przerażał głębią swego
głosu a powinien. Panie okazały się niestety słabszą częścią obsady, może z
wyjątkiem wdzięcznej i fachowej Zerliny Johanny Wallroth. Malin Byström – Donna
Anna i Mari Eriksmoen - Donna Elvira obie miały ładne momenty, ale
też często wypychały dźwięki siłowo co owocowało niemiłym napięciem głosu. Na
szczęście Daniel Harding, stały dyrygent Orkiestry Radia Szwedzkiego
najwyraźniej znakomicie rozumie się ze swoimi muzykami. To była rzeczywiście
dobrze zrealizowana partytura, w rozsądnych tempach i z trafnym (w moich
uszach) odczytaniem, gdzie muzyka powinna być bliżej dramatu a gdzie komedii.
I tak mam za sobą pierwszą recenzję po
ponad rocznej przerwie. Dziś trudno mi przewidzieć przyszłość bloga - nie wiem nawet, czy będzie o czym pisać, i,
uczciwie powiedziawszy, czy się będzie chciało chcieć. Na razie mogę Państwu
trochę poopowiadać o swoich streamingowych odkryciach – wirtualnych wizytach w
teatrach, o których nic nie wiedziałam (np. w Astrachaniu) lub o dziełach,
których wcześniej nie znałam (np. „Don Desiderio” Poniatowskiego). I razem z
Wami czekać, aż to wirtualne środowisko operowe nabierze krwi i ciała. Moja pierwsze
od dawna spotkanie z muzyką na żywo planuję dopiero w grudniu („Madama
Butterfly” z Aleksandrą Kurzak w TWON), jeśli oczywiście fortuna zechce
sprzyjać. Jeżeli zaś będzie jakiś odzew wznowię pisanie, może nie często, ale w
miarę regularnie. Mam wrażenie, iż polska blogosfera operowa skurczyła się
niepokojąco – na placu boju został już chyba tylko p. Marek z Poprostuopera. Jest
też strona Opera Lovers, ale ona ma profil informacyjny. Zobaczymy więc, czy
jeszcze mnie potrzebujecie i ewentualnie do nich dołączę. Do zobaczenia!
P.S. Nie uwierzycie, ale to był mój post
numer 400.
Coś mnie dziś tknęło, żeby zajrzeć na Twojego bloga i tu taka niespodzianka :)))
OdpowiedzUsuńPapageno, bardzo się cieszę z Twojego powrotu - mam nadzieję, że na stałe! Tyle jest teraz do oglądania w sieci i zawsze to miło przeczytać czyjąś opinię na temat obejrzanego spektaklu.
Choć oczywiście nic nie zastąpi muzyki na żywo, a u nas w Poznaniu powrót do normalności potrwa znacznie dłużej. Niedługo zaczyna się poważny remont Teatru Wielkiego, który potrwa około dwóch lat. Na razie nic jeszcze nie wiadomo o nowym sezonie: co, gzie, kiedy? Dyrekcja nie zdradza konkretnych planów.
Rozpoczęcie mojego sezonu planuję zatem w październiku na warszawskim Wertherze. Oby tej jesieni nie wydarzyło się nic, co pokrzyżuje te projekty.
Pozdrawiam serdecznie
Drusilla
Witaj Drusillo, miło, że tam gdzieś jesteś. "Werthera" sobie odpuściłam, bo nie jestem wielbicielką ani tej opery, ani Piotra Beczały. Niemniej ciszę się z jego występów ze względu na tych, którzy są. Jak widać pandemia ma swoje malutkie plusy, bo gdyby nie ona nic takiego by się nie zdarzyło. Mam za to wrażenie, że my, operomaniacy za jakiś czas zaczniemy gremialnie spotykać się we Wrocławiu. Biorąc pod uwagę szerokie kontakty nowego dyrektora artystycznego tej sceny tam może być interesująco.
UsuńTo wspaniałe, że Pani wróciła!!!
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Usuń