środa, 29 lipca 2020

Romantyczność w mieszczańskim salonie czyli "Pirat" w Madrycie


 „Pirat” Vincenza Belliniego wystawiany bywa nieczęsto, a jeśli już, to zazwyczaj dla jakiejś primadonny. W końcówce lat pięćdziesiątych przywołała go z tymczasowego niebytu scenicznego Maria Callas, zdarzyło się nawet, że jako Gualtiero partnerował jej Franco Corelli. Niestety nigdzie nie znalazłam świadectw dźwiękowych tego zdarzenia (La Scala 1958) a chciałabym posłuchać zwłaszcza jak brzmiał tenor w roli wydawałoby się na inny typ głosu. W popularnym, o rok późniejszym nagraniu z Nowego Jorku Callas ma znacznie mniej ekscytujące towarzystwo.  Po przedwczesnym zejściu Marii ze sceny pojawiło się następstwo więcej niż godne – Motserrat Caballe, która zaczęła śpiewać Imogenę w 1967 i była w tej partii jeszcze lepsza. Po erze tych dwóch supergwiazd biedny „Pirat” dokonywał jeszcze abordażu na niektóre sceny, ale łupy zbyt imponujące nie były. Trudno się temu specjalnie dziwić, wszak dwie główne role napisał Bellini w sposób stawiający nieludzkie  wymagania. Każdy z protagonistów (także baryton) zaczyna swą rolę od wielkiej, rozbudowanej, kilkuczęściowej arii z udziałem postaci drugoplanowej i chóru. Takie rzeczy zdecydowanie łatwiej wykonuje się po pewnym okrzepnięciu i rozgrzaniu głosu. Najwięcej kompozytor żąda od sopranistki, właściwie cały drugi akt jest jej (z małą przerwą na popis tenora) i kończy się wielką, złożoną z trzech arii sceną szaleństwa.  Taka konstrukcja roli powoduje, że śpiewaczka musi nie tylko dysponować nienaganną techniką wokalną ale też żelazną kondycją aby mieć siłę na finał. Wszystko to sprawia, że znalezienie  artystki spełniającej owe wyśrubowane standardy jest trudno, sądząc po dziejach tej opery nie tylko dziś. Ale – proszę sobie wyobrazić, że w czasach mniemanego kryzysu wokalnego ni stąd ni z owąd pojawiła się moda na „Pirata” i potrafiono znaleźć co najmniej pięć (realnie było ich więcej ze względu na drugie obsady, ale one rzadko miewają recenzje w mediach) pań, które podołały. Zaczęło się od Joyce El Khoury (2017, Bordeaux), potem wykonały partię Imogeny Sondra Radvanovsky (Paryż 2018), Marina Rebeka i Roberta Mantegna (Genewa 2019) i wreszcie Sonya Yoncheva (Mediolan 2018 i Madryt 2019), na której się skupimy. Ale to za chwilę. Na razie przypomnę jeszcze, że Met planuje spektakle „Pirata” na maj 2021 (stara produkcja Johna Copleya, w której występowała w 2002 Renee Fleming), ale ja się do kina nie wybieram. Obsada z Angelą Meade nie będzie transmitowana zaś wersja z Dianą Damrau jakoś nie budzi mego entuzjazmu.  W sieci można znaleźć nagrania niektórych z minionych wersji w całości lub w części i nausznie sprawdzić, czy histeryczne reakcje niektórych słuchaczy (zwłaszcza z Włoch) mają rację bytu. Szczerze mówiąc czytając je miałam wrażenie, iż tytuł „Who screams louder?”, jaki nadano jednemu z materiałów porównującemu dwie śpiewaczki dotyczy przede wszystkim komentarzy. Nie, żebyśmy tu mieli do czynienia z wykonaniami niebudzącymi zastrzeżeń, czasem poważnych, ale do tych jedynie słusznych strażników idiomu bardzo mi daleko. A teraz ad rem -  zacząć wypada od kilku słów o samym dziele. Przyznam, że nie jestem jego zwolenniczką i Bellini jako epigon poważnego Rossiniego wydaje mi się znacznie mniej atrakcyjny niż Bellini jako Bellini. Pierwsza w karierze młodego kompozytora (miał 26 lat) współpraca ze słynnym librecistą Felice Romanim nie przyniosła dobrych rezultatów. Amant w tym koślawym romansie zdaje się nie tylko cierpieć na nieustające (jak to mówią niektórzy) wzmożenie emocjonalne, ale też ma paskudny charakter. Nasz pirat szantażem i groźbą zabicia  dziecka wymusza na bohaterce powolność a ona, najwyraźniej niezbyt  stabilna duchowo od samego początku ulega i kocha swego prześladowcę. Ciekawy sposób na wywołanie miłości, ale – „nie próbujcie tego w domu”. Nic dziwnego, że w opisanej sytuacji nominalny czarny charakter, czyli baryton snuje się po scenie trochę bez sensu, bo jego funkcja złola  już została przejęta wcześniej. Muzyka zaś wydaje się cokolwiek ogólnikowa, takich rzeczy słyszeliśmy na kopy, zaś próba imitowania mistrza żadnemu adeptowi na dobre nie wychodzi. Gwoli sprawiedliwości dodać należy koniecznie, że w niektórych fragmentach partytury rodzący się „charakter pisma” Belliniego doskonale już słychać. I one są najciekawsze.
Inscenizacja, którą niespodziewanie znalazłam w sieci powstała dla La Scali i chyba była specjalnie przygotowana dla Soni Yonchevej. Potem, w grudniu 2019 trafiła do Madrytu i o tej odsłonie Państwu opowiem. Przede wszystkim tradycjonaliści nie muszą się niczego bać, na scenie wszystko i wszyscy wyglądają przepięknie. Dość szybko zaczynamy jednak dostrzegać niepokojące drobiazgi, świadczące o specyficznym poczuciu humoru reżysera, Emilio Sagi. Jest to bowiem rzecz wzięta wprost z mieszczańskich wyobrażeń o romantyzmie. Dowodów na tę tezę daleko szukać nie trzeba, wystarczy przyjrzeć się chociażby charakteryzacji i kostiumom. Stanowczo, przy tej inscenizacji koszty zużywanych każdego wieczoru kosmetyków musiały być znacznie wyższe niż przy innych okazjach – tyle tuszu do rzęs i czarnej kredki do oczu ile zużywano na męską część obsady chyba nigdy naraz nie widziałam w operze. No, ale przecież bohater romantyczny powinien mieć określony wizerunek: długi, ciemny płaszcz i gniewne, płonące spojrzenie co najmniej. Jeśli zaś zdarzyło mu się być piratem obowiązkowy absolutnie jest też kolczyk albo dwa i w ogóle dużo biżuterii. Panie również są tutaj jak z obrazka – krynoliny (jeszcze o nieprzesadnym obwodzie), upięte długie włosy z wymykającymi się pasmami itd. Scenografia funduje nam podobne wrażenia, projekcje video pasą oczy landszaftami przecudnej urody. I wiecie co? Jakkolwiek reżyserska intencja daje się odczytać bez wysiłku, to Emilio Sagi pokpiwa sobie w sposób dobroduszny i delikatny a finałowa scena szaleństwa została poza ten nawias wyjęta i może wzruszać. Sagi miał też znakomitych współpracowników: projektantkę kostiumów Pepę Ojanguren, scenografa Daniela Bianco i autora wyjątkowo efektownego oświetlenia Alberta Faurę. Na tym spektaklu można sobie było odpocząć od regietheatru . Muzycznie wszystko to udało się niestety połowicznie. Maurizio Benini poprowadził orkiestrę Teatro Real bez eksperymentów, spokojnie, ale też jakoś dziwnie anonimowo. Za to chór wypadł świetnie pod każdym względem. George Petean, którego zazwyczaj mam okazję komplementować wyraźnie porwał się na rolę, która mu nie leży. Rumuński baryton ani nie dysponuje dobrą koloraturą ani najwyraźniej solidną belcantową techniką a i sam głos zabrzmiał sucho. W przeciwieństwie do niego Javier Camarena nie powinien teoretycznie mieć z Gualtierem większych problemów, ale teoria nie zawsze się z praktyką pokrywa. Brakowało zwykłej u tego tenora swobody i nawet legendarne wysokie nuty nie były tak dźwięczne i naturalne jak zwykle. Z biegiem spektaklu Camarena się rozgrzewał i coraz lepiej pokonywał trudności partii, ale raczej Gualtiera nie dopisze do swoich największych triumfów. Imogena Soni Yonchevej stanowi przypadek trudniejszy do opisu. Urocza sopranistka nie jest raczej mistrzynią belcantowego stylu i nawet jej piękny, mięsisty sopran o kremowej barwie nie wydaje się być idealny do tej muzyki. A jednak mimo wszystko Yoncheva wydała mi się Imogeną nie tylko kompetentną, ale też bardzo wzruszającą. Tak, słyszałam wysiłek w niektórych momentach, ale mi to nie przeszkadzało. Nie tęsknię za Normą w tym wykonaniu, ale Imogeny prawdopodobnie wrócę.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz