Festival w Bergamo kontynuuje realizację swego ambitnego planu wystawienia wszystkich dzieł scenicznych Donizettiego
do dwusetnej rocznicy jego śmierci. Wydawałoby się, że czasu jest jeszcze dużo
(28 sezonów) i termin nie goni , ale
kompozytor napisał 73 opery. Jeśli wyłączyć z tej potężnej liczby takie,
których partytur nie da się dziś odnaleźć i tak pozostaje mnóstwo. Dlatego mimo
szczególnych, tegorocznych warunków misja nie została przerwana i dzięki niej
mogliśmy zobaczyć utwór młodzieńczy, którego zapewne nikt z widowni wcześniej
na scenie nie widział. I nie słyszał. Przyszły maestro popełnił go w wieku 22
lat, czyli w roku 1819, zaś „Le nozze in villa” doczekało się wystawienia
dopiero jakiś czas później – w
mantuańskim Teatro Vecchio. Delikatnie mówiąc nie był to sukces. Librecista
Bartolomeo Merelli oparł się na komedii Augusta von Kotzebue „Die deutschen Kleinstädter” i na
tej podstawie skonstruował tradycyjną w tonie farsę. Mamy w niej doskonale
znaną i wielokrotnie wykorzystywaną historię o tatusiu próbującym wydać córkę
za pana w swoim wieku, podczas gdy latorośl kocha pewnego młodzieńca i zrobi
wszystko, by to z nim stanąć przed ołtarzem. A że panna dysponuje nie tylko
wdziękiem ale i pokładami sprytu więc będzie się działo! Donizetti napisał do tego muzykę
nieszczególnie oryginalną, ale za to całkiem sympatyczną. Stawia się tej
partyturze zarzut podstawowy – że to bardziej w stylu Rossiniego niż osobistym,
z czym się niekoniecznie zgadzam. Owszem, trudno nie usłyszeć wpływu
wszechmocnego wówczas mistrza, ale typowy, zwłaszcza dla jego komedii
„charakter pisma” Donizettiego jest w partyturze ewidentnie obecny, choć
oczywiście wciąż in statu nascendi. Z tekstem muzycznym realizatorzy mieli
kłopot – nie zachował się ani rękopis, ani wczesna wersja drukowana. Późniejszą
wytropiono w bibliotece w Paryżu, ale okazała się niekompletna – zniknął
mianowicie kwintet z drugiego aktu „Aura gentil, che mormori” i trzeba go było
współcześnie uzupełnić. Trzeba przyznać, że Elio i Rocco Tanica i Enrico
Melozzi swym wypełnieniem idealnie wtopili się w całość. Inscenizatorzy, mimo
iż warunki mieli te same co ich poprzednicy przygotowujący „Marino Faliero” efekt
osiągnęli krańcowo różny – na szczęście. Tym razem obszar pustej widowni
otrzymał podłoże w postaci sztucznej murawy i właściwie to wszystko. Elementy
scenografii i rekwizyty pojawiały się wraz z rozwojem akcji. A zaczęła się ona
nietypowo od piłkarskiego treningu grupki trampkarzy zakończonego wściekłą
interwencją dyrygenta. Potem też było ciekawie i współcześnie, aczkolwiek
zgodnie z fabułą libretta. Wszystko to w
ślubno-kiczowatym sosie, ale był to kicz kolorowy, radosny i samoświadomy.
Oczywiście, gdy niektórzy melomani doczekają się za niemal 30 lat zakończenia
projektu i „Tutto Donizetti” zostanie przedstawiony publiczności (kto wie w
jakiej formie i na jakim nośniku, jeżeli w ogóle na jakimś) spektakle z roku
2020 będą rozpoznawalne bez datowania. Maseczki noszone przez wykonawców są
znacznikiem nie do przeoczenia, zdejmowane tylko na chwilę podczas śpiewania. Z
muzyków od tego akcesorium wolni są tylko ci, którzy ożywiają instrumenty siłą
własnych płuc …Ale cóż za pole do popisu kreatywności dla specjalistów w nowej
, pandemicznej specjalności krawieckiej
- maseczki sceniczne. Muszą wszak być nie tylko wygodne i przystosowane
do częstego zdejmowania i zakładania, ale też odpowiednio wyglądać i pasować do
kostiumu. Wracając zś do omawianego przedstawienia od strony muzycznej udało
się ono całkiem nieźle, choć nie bez zastrzeżeń. Podstawowe jest to samo, co
przy „Marino Faliero” – szwankowała nieco koordynacja, bo śpiewacy nie widzieli
dyrygenta. Widzieliśmy czasami my i warto było, bo Stefano Montanari poza lekkim
ale potoczystym dyrygowaniem zespołem Gli originali (specjalizują się w
wykonawstwie HP) dał też upust swemu aktorskiemu temperamentowi. Wokalnie najsłabiej wypadł Fabio Capitanucci
jako podstarzały kandydat do małżeństwaTrifoglio – wyszarzały, drżący głos nie
zachęcał do słuchania . Lepiej zaprezentował się Omar Montanari jako jego
niedoszły teść Don Petronio. Młody amant, Giorgio Misseri (chwaliłam go za
krótki występ w „Marino Faliero”) zaczął tak sobie, ale z każdym taktem było
lepiej aż w końcu całkiem dobrze. Gwiazdą
co się zowie okazała się mezzosopranistka Gaia Petrone w partii
najsprytniejszej ze wszystkich Sabiny. Piękna barwa głosu w idealnym rozmiarze,
ładne frazowanie, styl i jako bonus ciesząca oko uroda.
Jakie
wnioski? Czasem warto odpuścić sobie kolejną „Lucię” i ucieszyć uszy czymś ,
czego nie znamy i do czego nie będziemy wracać . To takie wpuszczenie promyka
słońca do ciemnego i ponurego świata za oknem….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz