poniedziałek, 14 grudnia 2020

Donizetti na murawie - "Le nozze in villa"

 


Festival w Bergamo kontynuuje realizację swego  ambitnego  planu  wystawienia wszystkich dzieł scenicznych Donizettiego do dwusetnej rocznicy jego śmierci. Wydawałoby się, że czasu jest jeszcze dużo (28 sezonów)  i termin nie goni , ale kompozytor napisał 73 opery. Jeśli wyłączyć z tej potężnej liczby takie, których partytur nie da się dziś odnaleźć i tak pozostaje mnóstwo. Dlatego mimo szczególnych, tegorocznych warunków misja nie została przerwana i dzięki niej mogliśmy zobaczyć utwór młodzieńczy, którego zapewne nikt z widowni wcześniej na scenie nie widział. I nie słyszał. Przyszły maestro popełnił go w wieku 22 lat, czyli w roku 1819, zaś „Le nozze in villa” doczekało się wystawienia dopiero jakiś czas później  – w mantuańskim Teatro Vecchio. Delikatnie mówiąc nie był to sukces. Librecista Bartolomeo Merelli oparł się na komedii Augusta von Kotzebue „Die deutschen Kleinstädter”  i na tej podstawie skonstruował tradycyjną w tonie farsę. Mamy w niej doskonale znaną i wielokrotnie wykorzystywaną historię o tatusiu próbującym wydać córkę za pana w swoim wieku, podczas gdy latorośl kocha pewnego młodzieńca i zrobi wszystko, by to z nim stanąć przed ołtarzem. A że panna dysponuje nie tylko wdziękiem ale i pokładami sprytu więc będzie się działo!  Donizetti napisał do tego muzykę nieszczególnie oryginalną, ale za to całkiem sympatyczną. Stawia się tej partyturze zarzut podstawowy – że to bardziej w stylu Rossiniego niż osobistym, z czym się niekoniecznie zgadzam. Owszem, trudno nie usłyszeć wpływu wszechmocnego wówczas mistrza, ale typowy, zwłaszcza dla jego komedii „charakter pisma” Donizettiego jest w partyturze ewidentnie obecny, choć oczywiście wciąż in statu nascendi. Z tekstem muzycznym realizatorzy mieli kłopot – nie zachował się ani rękopis, ani wczesna wersja drukowana. Późniejszą wytropiono w bibliotece w Paryżu, ale okazała się niekompletna – zniknął mianowicie kwintet z drugiego aktu „Aura gentil, che mormori” i trzeba go było współcześnie uzupełnić. Trzeba przyznać, że Elio i Rocco Tanica i Enrico Melozzi swym wypełnieniem idealnie wtopili się w całość. Inscenizatorzy, mimo iż warunki mieli te same co ich poprzednicy przygotowujący „Marino Faliero” efekt osiągnęli krańcowo różny – na szczęście. Tym razem obszar pustej widowni otrzymał podłoże w postaci sztucznej murawy i właściwie to wszystko. Elementy scenografii i rekwizyty pojawiały się wraz z rozwojem akcji. A zaczęła się ona nietypowo od piłkarskiego treningu grupki trampkarzy zakończonego wściekłą interwencją dyrygenta. Potem też było ciekawie i współcześnie, aczkolwiek zgodnie z fabułą libretta. Wszystko to w ślubno-kiczowatym sosie, ale był to kicz kolorowy, radosny i samoświadomy. Oczywiście, gdy niektórzy melomani doczekają się za niemal 30 lat zakończenia projektu i „Tutto Donizetti” zostanie przedstawiony publiczności (kto wie w jakiej formie i na jakim nośniku, jeżeli w ogóle na jakimś) spektakle z roku 2020 będą rozpoznawalne bez datowania. Maseczki noszone przez wykonawców są znacznikiem nie do przeoczenia, zdejmowane tylko na chwilę podczas śpiewania. Z muzyków od tego akcesorium wolni są tylko ci, którzy ożywiają instrumenty siłą własnych płuc …Ale cóż za pole do popisu kreatywności dla specjalistów w nowej , pandemicznej specjalności krawieckiej  - maseczki sceniczne. Muszą wszak być nie tylko wygodne i przystosowane do częstego zdejmowania i zakładania, ale też odpowiednio wyglądać i pasować do kostiumu. Wracając zś do omawianego przedstawienia od strony muzycznej udało się ono całkiem nieźle, choć nie bez zastrzeżeń. Podstawowe jest to samo, co przy „Marino Faliero” – szwankowała nieco koordynacja, bo śpiewacy nie widzieli dyrygenta. Widzieliśmy czasami my i warto było, bo Stefano Montanari poza lekkim ale potoczystym dyrygowaniem zespołem Gli originali (specjalizują się w wykonawstwie HP) dał też upust swemu aktorskiemu temperamentowi.  Wokalnie najsłabiej wypadł Fabio Capitanucci jako podstarzały kandydat do małżeństwaTrifoglio – wyszarzały, drżący głos nie zachęcał do słuchania . Lepiej zaprezentował się Omar Montanari jako jego niedoszły teść Don Petronio. Młody amant, Giorgio Misseri (chwaliłam go za krótki występ w „Marino Faliero”) zaczął tak sobie, ale z każdym taktem było lepiej aż w końcu całkiem dobrze. Gwiazdą  co się zowie okazała się mezzosopranistka Gaia Petrone w partii najsprytniejszej ze wszystkich Sabiny. Piękna barwa głosu w idealnym rozmiarze, ładne frazowanie, styl i jako bonus ciesząca oko uroda. 

Jakie wnioski? Czasem warto odpuścić sobie kolejną „Lucię” i ucieszyć uszy czymś , czego nie znamy i do czego nie będziemy wracać . To takie wpuszczenie promyka słońca do ciemnego i ponurego świata za oknem….





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz