czwartek, 3 grudnia 2020

Donizetti w metalu - "Marino Faliero" na festiwalu w Bergamo

 


Jak większość wydarzeń kulturalnych w czasie pandemii tegoroczna edycja Donizetti Festival  przeniosła się do sieci. Z Bergamo, miejsca urodzenia kompozytora transmitowano trzy spektakle wystawione w miejscowym teatrze jego imienia. Wszystkie odbyły się nie tylko bez publiczności, ale też sposób ich pokazania świadczy o tym, iż  powstały w warunkach niemiłościwego panowania wirusa. Dziś opowiem Państwu o pierwszym, który obejrzałam – „Marino Faliero”. Wymagało to ode mnie kolosalnego wysiłku, bo sposób realizacji tej opery kumuluje w sobie wiele najgorszych cech teatru reżyserskiego, co oznacza niestety, że ów dotarł do dosyć skutecznie opierających się mu dotąd Włoch. I to w swej najpaskudniejszej wersji. Dodatkowo brak bezpośrednich widzów pozwolił na umiejscowienie scenografii w czasowo pozbawionej foteli przestrzeni widowni. Samo w sobie nie stanowiło to problemu, ale obiekt sterczący centralnie  straszliwie gryzł się z otaczającymi go stylowymi, siedemnastowiecznymi lożami. Może tak  miało wyglądać, ale dysonans był dla oka nieprzyjemny, zwłaszcza, że metalowe ustrojstwo złożone z licznych, małych podestów uzupełnionych ciągami schodów szczególną urodą się nie zalecało. O ile dobrze zrozumiałam ogólny zamysł całość powinna przywołać skojarzenie z Wenecją, bo tam zabiera nas libretto. Jeśli tak, to skojarzenie dosyć dalekie. Przy tym kostiumy raziły przeraźliwymi kolorami i wyjątkową brzydotą. Wszystko to pewnie jakoś bym zniosła, częsty kontakt ze współczesną operą wzmacnia odporność i różne rzeczy się już widziało. Najgorszy okazał się jednak w tej produkcji sposób przeprowadzenia akcji, a właściwie jego brak. Gdybyśmy mieli do czynienia z operą znaną powszechnie i często grywaną, można by przynajmniej wyobrazić sobie o co chodzi, ale „Marino Faliero” pojawia się na scenie niezwykle rzadko. Nieszczęsny widz skonfrontowany z liczną grupą poruszających się bezustannie w górę i w dół postaci mógł poczuć całkowitą bezradność  w kwestii tego, co się przed jego oczyma właśnie rozgrywa. Oczywiście zagrożenie epidemiologiczne wymusza pewne rozwiązania i sposoby postępowania ale nie była to pierwsza inscenizacja w takich warunkach i wiemy, że nie musiało to wyglądać aż tak źle. Zwłaszcza, że oprócz śpiewaków zafundowano na obecność sporej ilości tancerzy-akrobatów wspinających się , przyjmujących dziwaczne pozy (na przykład udających … wyrzucone na brzeg ryby)  i odbierających akcji resztki sensu. Śpiewacy starali się wprawdzie robić co mogą, grać właściwe emocje przynajmniej twarzami i oczami ale te wysiłki w braku jakiegokolwiek kontekstu traciły sens. Na domiar złego zostali zmuszeni do ustawicznego pokonywania schodów, co zwiększa czysto fizyczny wysiłek i nie wpływa dobrze na sprawność oddechową. Muszę przyznać, że zamierzałam reżysera tej  chybionej produkcji pozostawić anonimowym, ale jednak przytoczę jego nazwisko – po prostu dla ostrzeżenia. Uważajcie na pana Stefano Ricci’ego! Czas na zmianę tonacji i wyjaśnienie dlaczego, mimo wszystko dotrwałam do końca spektaklu. Po pierwsze – samo dzieło. Słucha się go niezwykle sympatycznie, jest nie tylko melodyjne, ale też nie całkiem konwencjonalne. Przynajmniej jeśli chodzi o obsadę głosową : bas w roli głównej, obok baryton, sopran jako, jak mawia Piotr Kamiński luksusowy mebel wokalny a tenor już w funkcji czysto użytkowej. Ciekawe, jak mogłyby  obsady wyglądać, gdyby dziewiętnastowiecznych kompozytorów nie trzymały tak mocno kleszcze konwencji. W partyturze „Marino Faliero” fragmentem najciekawszym jest sążnisty duet basa i barytona. W romantycznej  literaturze operowej znajdziemy  takich niewiele (chociaż są, najsłynniejszy chyba w „Purytanach”), a dla admiratora niskich głosów męskich może  to być kąsek bardzo smaczny. Zwłaszcza, gdy jak tu dobrze wykonany. Michele Pertusi udowodnił przy okazji jak kolosalne znaczenie ma właściwy dobór repertuaru.  Miesiąc temu szarpał się bez większego powodzenia z rolą Filipa II w „Don Carlosie” a jako Marino Faliero dał piękną, pełną i przejmującą kreację wokalną. Podobne komplementy należą się Bogdanowi Baciu, którego miałam przyjemność słyszeć po raz pierwszy. Mam nadzieję, że nie ostatni. Dobrze zapisze się też w mojej pamięci Francesca Dotto. Michele Angelini natomiast – niekoniecznie. Dysponuje ładnym głosem, a jest to instrument mikroskopijnej wielkości a permanentny wysiłek który w związku z tym musiał tenor wkładać w śpiewanie zaowocował częstym odchodzeniem od właściwej tonacji. Lepiej by było do roli Fernanda zatrudnić śpiewającego cavatinę gondoliera Giorgio Misseriego. Orkiestra tym razem posadzona została na scenie, co umożliwiło zachowanie dystansu, ale czyniło dyrygenta kompletnie niewidocznym dla  śpiewaków (monitory po bokach raczej niewiele zmieniały sytuację). W tych warunkach  zarówno Riccardo Frizza i jego muzycy jak zespół wokalny i chór (rozmieszczony w lożach) zdali egzamin znakomicie.  W wolnej chwili można przysiąść i poświęcić nieco uwagi temu spektaklowi, aczkolwiek niekoniecznie go oglądać. W tym wypadku słuchanie w zupełności wystarczy.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz