Jak większość wydarzeń
kulturalnych w czasie pandemii tegoroczna edycja Donizetti Festival przeniosła się do sieci. Z Bergamo, miejsca
urodzenia kompozytora transmitowano trzy spektakle wystawione w miejscowym
teatrze jego imienia. Wszystkie odbyły się nie tylko bez publiczności, ale też
sposób ich pokazania świadczy o tym, iż powstały w warunkach niemiłościwego panowania
wirusa. Dziś opowiem Państwu o pierwszym, który obejrzałam – „Marino Faliero”.
Wymagało to ode mnie kolosalnego wysiłku, bo sposób realizacji tej opery
kumuluje w sobie wiele najgorszych cech teatru reżyserskiego, co oznacza
niestety, że ów dotarł do dosyć skutecznie opierających się mu dotąd Włoch. I
to w swej najpaskudniejszej wersji. Dodatkowo brak bezpośrednich widzów
pozwolił na umiejscowienie scenografii w czasowo pozbawionej foteli przestrzeni
widowni. Samo w sobie nie stanowiło to problemu, ale obiekt sterczący
centralnie straszliwie gryzł się z
otaczającymi go stylowymi, siedemnastowiecznymi lożami. Może tak miało wyglądać, ale dysonans był dla oka
nieprzyjemny, zwłaszcza, że metalowe ustrojstwo złożone z licznych, małych
podestów uzupełnionych ciągami schodów szczególną urodą się nie zalecało. O ile
dobrze zrozumiałam ogólny zamysł całość powinna przywołać skojarzenie z Wenecją,
bo tam zabiera nas libretto. Jeśli tak, to skojarzenie dosyć dalekie. Przy tym
kostiumy raziły przeraźliwymi kolorami i wyjątkową brzydotą. Wszystko to pewnie
jakoś bym zniosła, częsty kontakt ze współczesną operą wzmacnia odporność i
różne rzeczy się już widziało. Najgorszy okazał się jednak w
tej produkcji sposób przeprowadzenia akcji, a właściwie jego brak. Gdybyśmy
mieli do czynienia z operą znaną powszechnie i często grywaną, można by
przynajmniej wyobrazić sobie o co chodzi, ale „Marino Faliero” pojawia się na
scenie niezwykle rzadko. Nieszczęsny widz skonfrontowany z liczną grupą
poruszających się bezustannie w górę i w dół postaci mógł poczuć całkowitą
bezradność w kwestii tego, co się przed
jego oczyma właśnie rozgrywa. Oczywiście zagrożenie epidemiologiczne wymusza
pewne rozwiązania i sposoby postępowania ale nie była to pierwsza inscenizacja
w takich warunkach i wiemy, że nie musiało to wyglądać aż tak źle. Zwłaszcza,
że oprócz śpiewaków zafundowano na obecność sporej ilości tancerzy-akrobatów
wspinających się , przyjmujących dziwaczne pozy (na przykład udających …
wyrzucone na brzeg ryby) i odbierających
akcji resztki sensu. Śpiewacy starali się wprawdzie robić co mogą, grać właściwe
emocje przynajmniej twarzami i oczami ale te wysiłki w braku jakiegokolwiek
kontekstu traciły sens. Na domiar złego zostali zmuszeni do ustawicznego
pokonywania schodów, co zwiększa czysto fizyczny wysiłek i nie wpływa dobrze na
sprawność oddechową. Muszę przyznać, że zamierzałam reżysera tej chybionej produkcji pozostawić anonimowym,
ale jednak przytoczę jego nazwisko – po prostu dla ostrzeżenia. Uważajcie na
pana Stefano Ricci’ego! Czas na zmianę tonacji i wyjaśnienie dlaczego, mimo
wszystko dotrwałam do końca spektaklu. Po pierwsze – samo dzieło. Słucha się go
niezwykle sympatycznie, jest nie tylko melodyjne, ale też nie całkiem
konwencjonalne. Przynajmniej jeśli chodzi o obsadę głosową : bas w roli
głównej, obok baryton, sopran jako, jak mawia Piotr Kamiński luksusowy mebel
wokalny a tenor już w funkcji czysto użytkowej. Ciekawe, jak mogłyby obsady wyglądać, gdyby dziewiętnastowiecznych
kompozytorów nie trzymały tak mocno kleszcze konwencji. W partyturze „Marino
Faliero” fragmentem najciekawszym jest sążnisty duet basa i barytona. W romantycznej literaturze operowej znajdziemy takich niewiele (chociaż są, najsłynniejszy
chyba w „Purytanach”), a dla admiratora niskich głosów męskich może to być kąsek bardzo smaczny. Zwłaszcza, gdy
jak tu dobrze wykonany. Michele Pertusi udowodnił przy okazji jak kolosalne
znaczenie ma właściwy dobór repertuaru. Miesiąc
temu szarpał się bez większego powodzenia z rolą Filipa II w „Don Carlosie” a
jako Marino Faliero dał piękną, pełną i przejmującą kreację wokalną. Podobne
komplementy należą się Bogdanowi Baciu, którego miałam przyjemność słyszeć po
raz pierwszy. Mam nadzieję, że nie ostatni. Dobrze zapisze się też w mojej
pamięci Francesca Dotto. Michele Angelini natomiast – niekoniecznie. Dysponuje
ładnym głosem, a jest to instrument mikroskopijnej wielkości a permanentny
wysiłek który w związku z tym musiał tenor wkładać w śpiewanie zaowocował
częstym odchodzeniem od właściwej tonacji. Lepiej by było do roli Fernanda
zatrudnić śpiewającego cavatinę gondoliera Giorgio Misseriego. Orkiestra tym
razem posadzona została na scenie, co umożliwiło zachowanie dystansu, ale
czyniło dyrygenta kompletnie niewidocznym dla
śpiewaków (monitory po bokach raczej niewiele zmieniały sytuację). W
tych warunkach zarówno Riccardo Frizza i
jego muzycy jak zespół wokalny i chór (rozmieszczony w lożach) zdali egzamin
znakomicie. W wolnej chwili można
przysiąść i poświęcić nieco uwagi temu spektaklowi, aczkolwiek niekoniecznie go
oglądać. W tym wypadku słuchanie w zupełności wystarczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz