niedziela, 23 maja 2021
Sezon 2021/2022 - jaki będzie?
W transporcie publicznym (niegdyś zwanym komunikacją miejską – komu to przeszkadzało?) coraz ciaśniej, za oknem raczej rześko i – jak zawsze – lepiej trzymać się jak najdalej od serwisów informacyjnych wszelkich rodzajów i opcji. Jakoś tegoroczny maj mnie nie cieszy a i ukochana dziedzina sztuki scenicznej nie dostarcza większych atrakcji. Niby coś widziałam, ale nie były to spektakle, którymi warto zawracać Wam głowę. W tej sytuacji postanowiłam, mam nadzieję, że razem z Czytelnikami zastanowić się nad sezonem 2020/2021. Jaki on będzie i czy w ogóle będzie przewidzieć trudno, nie wiemy, na co koronawirus pozwoli. Możemy więc porozmawiać o planach, co jest jak wiadomo czynnością najskuteczniej rozśmieszającą Boga. Najbliższe przewidziane spektakle należą jeszcze formalnie do niebyłego sezonu bieżącego, ale powrót na widownię po dłuuuugiej przerwie sprawia, iż odbieramy je inaczej. Co więc ciekawego czeka nas jeśli przeznaczenie znów się nie wtrąci? Już niebawem, bo pod koniec czerwca ma nastąpić moment od dawna z utęsknieniem oczekiwany przez rzesze fanów Jonasa Kaufmanna – jego debiut w partii Tristana (fragmenty roli śpiewał już wcześniej) u boku – jakże inaczej – Anji Harteros, pod Kirylem Petrenką. Reżyseruje Krzysztof Warlikowski na czele swojego stałego teamu. Ci, którzy wybiorą się do Monachium mają szansę przy tym być, bo chociaż nie przewidziano transmisji telewizyjnej ani streamingu przedostatnie przedstawienie w lipcu odbyć się ma w ramach cyklu „Opera dla wszystkich” – czyli bierzemy kocyk, coś do picia i w luźnej, plenerowej atmosferze patrzymy na wielki ekran. Jeszcze wcześniej, bo za kilka dni supertenor ma się dać podziwiać jako Cavaradossi w Salzburgu. Właśnie dotarły wieści o dezercji zarówno Toski (Harteros) jak Scarpii (Terfel), ale zastępstwa są godne, a przynajmniej dla szerokiej publiczności atrakcyjne – Anna Netrebko i Luca Salsi. Poza tym – zaktualizowane programy letnich festiwali wciąż spływają. Podobnie jak te z największych domów operowych świata. Najdziwniejsze plany są już jednak znane od dość dawna, a ogłosiła je Met. Najpopularniejsza opera świata (bo raczej nie najlepsza) w czasie trudnym dla wszystkich nie zdała egzaminu. Nie chodzi tu oczywiście o zamknięcie dla widzów, bo trudno tego typu decyzje oceniać, zwłaszcza, że w dużym stopniu nie leżały one w gestii dyrekcji. Za to bezwzględność Petera Gelba, któremu jeszcze przed pandemią udało się doprowadzić do wielkiego kryzysu finansowego kierowanej przez niego instytucji naprawdę zadziwia. Tym, którzy nie pamiętają przypomnę – Met pozostawiła swoich pracowników kompletnie bez środków do życia. I nie lamentuję nad losem gwiazd wokalnych, bo one lepiej lub gorzej radę sobie dają, mają zaplecze materialne. Chodzi o armię pracowników technicznych, chórzystów, muzyków orkiestrowych itd. Ktoś mógłby westchnąć – takie czasy, problem dotyczy milionów ludzi na całym świecie . To prawda, ale nie cała. Proszę sobie wyobrazić, że płatne koncerty streamingowane przez Met miały obsadę instrumentalistów z zewnątrz, bo taniej. Wszystko to odbiło się w mediach szerokim echem. I co w tej sytuacji robi Gelb? Przygotowuje sezon, który żadną miarą nie ma szans osiągnąć sukcesu finansowego. Z sześciu nowych produkcji trzy są dziełami współczesnymi. Z całym szacunkiem i ciekawością, nowa muzyka nie wypełni raczej tej kolosalnej widowni, szeroka publiczność za nią nie przepada. Owszem, zdarzają się wyjątki, jak choćby „Akhnaten” z raczej eklektyczną i nietrudną do przyswojenia partyturą, ale tego typu utwory generują kolosalne koszty eksploatacyjne. A co z transmisjami do kin? Tu już decydenci z Met nie bardzo liczą się z publicznością . Oni sprzedają kosztowną licencję, o resztę głowa niech boli kiniarzy. U nas decyzje jeszcze nie zostały podjęte, nie wiemy czy chętni będą mogli oglądać cykl tam, gdzie zazwyczaj. Ale nie dziwiłabym się wale, gdyby całkiem sporo kin odpadło. Nasze teatry nie spieszą się z ujawnianiem przyszło sezonowego kalendarium, ale cóż – czekaliśmy długo, możemy jeszcze troszkę. Tymczasem 17 maja stęsknieni widzowie zapełnili fotele Royal Opera House i podobno było to ekscytujące uczucie dla uczestników wydarzenia z obu stron rampy. Jeśli chcecie, możecie obejrzeć spektakl „La Clemenza di Tito” za jedyne 70 zł. Piszę o tym, bo mam wrażenie, że ta metoda zarabiania pieniędzy przez teatry (jakoś powstałe dziury budżetowe zatkać trzeba) zostanie z nami na dłużej i płatne VOD zamiast darmowych streamingów będzie częstsze niż przed koronawirusowym kryzysem. Co jeszcze? Mam kolejne obawy. Takie, że turystyka operowa stanie się jeszcze bardziej ryzykowna niż obecnie, bo do zwyczajowych przyczyn nagłego odwoływania udziału naszych ulubieńców w spektaklach doszła kolejna, bardzo potężna. Nie mówiąc już o kasacji całych przedstawień z tej samej przyczyny. Oraz o utrudnieniach w dostaniu się np. do Londynu czy Wiednia , jeśli pojawi się tam zwiększona liczba zachorowań. Albo jeśli pojawi się u nas i kraje te wprowadzą ograniczenia. Nie martwi mnie los niezaszczepionych, bo każdy z nas musi ponosić konsekwencje swoich wyborów, ale dodatkowe koszty dla posiadaczy zielonych paszportów, którzy będą musieli zrobić testy, co jak wiadomo tanie nie jest. Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju w tym sezonie naszych śpiewaków czekają debiuty na wielkich, światowych scenach. Jakub Józef Orliński, teraz już prawdziwa supergwiazda wystąpi w Met (i w ROH też) zaś Łukasz Goliński, któremu pandemia uniemożliwiła udział w „Cyganerii” na deskach ROH ma tam dotrzeć i pokazać się w „Samsonie i Dalili”.Podobnie Krzysztof Bączyk, który też miał brać udział w "Cyganerii", też się nie udało, a teraz jest w obsadzie "Czarodziejskiego fletu". Może i lepiej, rola Sarastra większa i ciekawsza niż Colline. Piotr Buszewski ma zacząć londyńską karierę nieco skromniej, od Cassia w "Otellu", ale chociaż rólka to nieduża, dobrze wykonana bywa zauważona i odnotowana. I co z sezonem dalej? Ano, czas pokaże. Obyśmy mieli okazję uczestniczyć w mnóstwie wydarzeń muzycznych i doznać wielu pięknych przeżyć. Na widowni. Na żywo.
P.S. Wykrakałam? Zza wielkiej wody dochodzą niepokojące wieści.Istnieje groźba, że Met nie otworzy się zgodnie z planem 27 września, po ponad 1,5 roku przerwy.I może to nastąpić (czy raczej nie nastąpić) wcale nie z powodu pandemii. Peter Gelb chce łatać dziury budżetowe nadal kosztem pracowników i ciąć koszty - czytaj płace. I nie byłoby w tym nic dziwnego, takie rozwiązanie przyjęto w wielu innych instytucjach artystycznych, ale wszak to nie wirus spowodował fatalną sytuację finansową nowojorskiej opery (przynajmniej nie wyłącznie) a wieloletnie złe zarządzanie. Nic dziwnego, że związki zawodowe w liczbie 16 protestują.
niedziela, 9 maja 2021
Emily d'Angelo i "Wesele Figara" Pod Lipami
Nie wiem, ile produkcji „Wesela Figara” widziałam w życiu, w każdym razie za dużo ich było żeby liczyć. Po tylu doświadczeniach jednego jestem pewna – nie istnieje jeden właściwy sposób pokazywania go na scenie. Chociaż jeszcze jakiś czas temu byłam skłonna tak twierdzić. Jeżeli inscenizator postanowi zachować kostium i scenografię z końca osiemnastego wieku trudno będzie mu wydobyć komizm zawarty w tekście, zwłaszcza, że jak oryginalna sztuka Beaumarchais doprawiony on jest buntowniczym duchem zbliżającej się rewolucji. Współczesna publiczność nie zawsze ma zaplecze kulturowe pozwalające jej rozpoznać wszelkie nawiązania i subtelności, a przecież to ją właśnie chcemy ściągnąć do teatru i dać szansę pokochania Mozarta. Jeśli zaś przyjmiemy prymat fabuły nad konkretnym słowem, to dwie zasadnicze warstwy przedstawienia : dźwiękowa i wizyjna mogą nam się kompletnie rozjechać. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach, w których napisy z tłumaczeniem libretta są obowiązującą normą. O ile widz otrzaskany w sztuce lirycznej może się najwyżej zirytować, ale wątku nie straci i dziwić się nie będzie, o tyle wymarzony przez teatry widz pierwszorazowy widząc współczesny kostium i scenografię a słysząc Hrabiego łaskawie nie korzystającego z prawa pierwszej nocy i przypominającego o swej władzy sądowniczej zostanie postawiony w sytuacji niekomfortowej. Ale … co, jeśli mimo wszystko będzie szczerze rozbawiony i także dlatego postanowi do teatru wrócić? Wszystkie te refleksje naszły mnie po seansie „Wesela Figara” z berlińskiej Staatsoper Unter den Linden. Była to inscenizacja mająca typowe atrybuty regieoper - współczesny kostium, nawiązania do aktualnych gwiazd show businessu (trudno nie zauważyć podobieństwa Rosiny do Lady Gagi), w końcu dramatyczną niezgodność między tekstem a akcją sceniczną. Prawdę mówiąc wiele da się o tym spektaklu powiedzieć, ale subtelny nie jest on na pewno. Za to jest autentycznie zabawny, w każdym razie ja bawiłam się znakomicie. Czy szeroki uśmiech na twarzy widza jest wart rozbratu z realiami czasów, z których dzieło pochodzi zostawiam Waszej ocenie. Ja sama muszę przyznać, że Vincent Huguet dał tej produkcji pazur i energię, jakiej dawno przy okazji „Wesele Figara” nie widziałam. Zawdzięczamy to też w dużej części młodej, pełnej wigoru obsadzie (najstarszy z głownej piątki Gyula Orendt ma 36 lat, najmłodsza Emily d’Angelo 27), zwłaszcza żeńskiej jej części. Wśród panów najlepiej zaprezentował się bowiem Maurizio Muraro jako Bartolo , śpiewak dojrzały i doświadczony. Riccardo Fassi – Figaro był przyzwoity, ale jakoś nieco bladawy. Postać Hrabiego trochę nam posuł reżyser, każąc mu być wyłącznie figurą komiczną. Tymczasem Almaviva powinien mieć przynajmniej trochę męskiego uroku – żebyśmy wiedzieli dlaczego Hrabina tak rozpaczliwie tęskni za jego uściskami. Niestety Gyula Orendt nie dostał takiej szansy, a co znacznie gorsze śpiewał monochromatycznie i nie dał sobie rady z ozdobnikami w arcytrudnej arii. Za to panie okazały się świetne. Na ile dyrygent pozwolił. Daniel Barenboim raczej nie jest mozartystą i mam niepokojące wrażenie, iż chęć dostosowania się do energetycznej wizji Hugueta zaowocowała za głośnym, momentami wręcz hałaśliwym brzmieniem Staatskapelle Berlin. Nie powinno być odwrotnie? Może gdyby to reżyser poszedł za dyrygentem, ten nie zgubiłby detali i momenty wyciszenia, melancholii i czystej muzycznej magii nie zbladłyby w huraganie dźwięku. Pamiętajcie jednak, że to tylko moje przypuszczenia i prawda może wyglądać inaczej. Natomiast zastrzeżenia co do obranych temp w wypadku Mozarta są na porządku dziennym, dyskusja nad tym co do ich oznaczeń w partyturze i tego, jak je czytano w czasach kompozytora a jak powinny być rozumiane dziś trwa od stulecia co najmniej. Mnie nie bardzo przekonuje koncepcja zapędzenia większości muzyki i gwałtownego zwalniania niektórych arii („Porgi Amor”). „Canzonetta sull’aria”, która była dla osadzonych w Shawshank momentem wolności (pamiętacie?) nie zabrzmiała pod ręką Barenboima jak powinna, bo nie zawiniły tu ze stuprocentową pewnością sopranistki. Elsa Dreisig i Nadine Sierra stworzyły piękne role sceniczne i wokalne. Przy tym Dreisig miała w sobie godność i smutek niezbędny Hrabinie zaś Sierra temperament i wdzięk Susanny. W działaniach aktorskich wsparła je wydatnie Clémence Pernoud, która stworzyła kostiumy doskonale charakteryzujące postacie. Mimo wszystkich komplementów należnych duetowi Sierra - Dreisig główną atrakcją wieczoru okazała się Emily d’Angelo i jej Cherubino. Przepiękny, połyskliwy głos i prawdziwie mozartowska fraza, a przy tym nerw sceniczny i wiarygodność aktorska ( w roli Cherubina urocza chłopackość) – to wszystko tworzy nieodpartą mieszankę talentu i umiejętności. Trzy miesiące temu po obejrzeniu jej Dorabelli z La Scali pisałam, że to muzyczna znajomość warta kontynuacji. Dziś wiem to na pewno. Ta bardzo młoda Kanadyjka o włoskich korzeniach (rocznik 1994) okazała się po uważnym badaniu seryjną zwyciężczynią wszystkich właściwie konkursów wokalnych, w jakich brała udział, a sporo tego było. W roku 2018, mając zaledwie 24 lata dokonała historycznego wyczynu wygrywając na Operaliach w Lizbonie wszystko, co do wygrania było – pierwszą nagrodę w kategorii głosów żeńskich, Zarzuela Prize, Birgit Nilsson Prize i, co najważniejsze Audience Prize. Poza tym trofeów ma za dużo, żeby wyliczać, ale warto wspomnieć, że jest absolwentką Lindemann Young Artist Development Program i oczywiście laureatką Met’s Audience. Na nowojorskiej scenie zaczęła w 2018, zaledwie dwa lata po swoim scenicznym debiucie w partii Cherubina na festiwalu w Spoleto. Dziś jest w spektaklach Met obecna regularnie, w nadchodzącym sezonie - oby wszystko poszło zgodnie z planem – ma wystąpić jako Prince Charming w anglojęzycznej wersji „Kopciuszka” Masseneta, transmitowanej do kin w Nowy Rok. Jeszcze w maju, już za chwilę Emily d’Angelo czeka debiut w ROH, gdzie zaśpiewa Sesta w „La Clemenza di Tito” i można sobie zafundować streaming, ale za dość słoną cenę. Żadnych nakładów finansowych nie wymaga natomiast lipcowa transmisja z Monachium, gdzie d’Angelo ma wystapić jako Idamante. Przyznacie, że ten siłą rzeczy krótki spis robi potężne wrażenie. Ale - nie to jest najważniejsze. Popatrzcie i posłuchajcie. A jej, wszystkim innym artystom i sobie życzmy aby plany stały się ciałem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)