niedziela, 9 maja 2021
Emily d'Angelo i "Wesele Figara" Pod Lipami
Nie wiem, ile produkcji „Wesela Figara” widziałam w życiu, w każdym razie za dużo ich było żeby liczyć. Po tylu doświadczeniach jednego jestem pewna – nie istnieje jeden właściwy sposób pokazywania go na scenie. Chociaż jeszcze jakiś czas temu byłam skłonna tak twierdzić. Jeżeli inscenizator postanowi zachować kostium i scenografię z końca osiemnastego wieku trudno będzie mu wydobyć komizm zawarty w tekście, zwłaszcza, że jak oryginalna sztuka Beaumarchais doprawiony on jest buntowniczym duchem zbliżającej się rewolucji. Współczesna publiczność nie zawsze ma zaplecze kulturowe pozwalające jej rozpoznać wszelkie nawiązania i subtelności, a przecież to ją właśnie chcemy ściągnąć do teatru i dać szansę pokochania Mozarta. Jeśli zaś przyjmiemy prymat fabuły nad konkretnym słowem, to dwie zasadnicze warstwy przedstawienia : dźwiękowa i wizyjna mogą nam się kompletnie rozjechać. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach, w których napisy z tłumaczeniem libretta są obowiązującą normą. O ile widz otrzaskany w sztuce lirycznej może się najwyżej zirytować, ale wątku nie straci i dziwić się nie będzie, o tyle wymarzony przez teatry widz pierwszorazowy widząc współczesny kostium i scenografię a słysząc Hrabiego łaskawie nie korzystającego z prawa pierwszej nocy i przypominającego o swej władzy sądowniczej zostanie postawiony w sytuacji niekomfortowej. Ale … co, jeśli mimo wszystko będzie szczerze rozbawiony i także dlatego postanowi do teatru wrócić? Wszystkie te refleksje naszły mnie po seansie „Wesela Figara” z berlińskiej Staatsoper Unter den Linden. Była to inscenizacja mająca typowe atrybuty regieoper - współczesny kostium, nawiązania do aktualnych gwiazd show businessu (trudno nie zauważyć podobieństwa Rosiny do Lady Gagi), w końcu dramatyczną niezgodność między tekstem a akcją sceniczną. Prawdę mówiąc wiele da się o tym spektaklu powiedzieć, ale subtelny nie jest on na pewno. Za to jest autentycznie zabawny, w każdym razie ja bawiłam się znakomicie. Czy szeroki uśmiech na twarzy widza jest wart rozbratu z realiami czasów, z których dzieło pochodzi zostawiam Waszej ocenie. Ja sama muszę przyznać, że Vincent Huguet dał tej produkcji pazur i energię, jakiej dawno przy okazji „Wesele Figara” nie widziałam. Zawdzięczamy to też w dużej części młodej, pełnej wigoru obsadzie (najstarszy z głownej piątki Gyula Orendt ma 36 lat, najmłodsza Emily d’Angelo 27), zwłaszcza żeńskiej jej części. Wśród panów najlepiej zaprezentował się bowiem Maurizio Muraro jako Bartolo , śpiewak dojrzały i doświadczony. Riccardo Fassi – Figaro był przyzwoity, ale jakoś nieco bladawy. Postać Hrabiego trochę nam posuł reżyser, każąc mu być wyłącznie figurą komiczną. Tymczasem Almaviva powinien mieć przynajmniej trochę męskiego uroku – żebyśmy wiedzieli dlaczego Hrabina tak rozpaczliwie tęskni za jego uściskami. Niestety Gyula Orendt nie dostał takiej szansy, a co znacznie gorsze śpiewał monochromatycznie i nie dał sobie rady z ozdobnikami w arcytrudnej arii. Za to panie okazały się świetne. Na ile dyrygent pozwolił. Daniel Barenboim raczej nie jest mozartystą i mam niepokojące wrażenie, iż chęć dostosowania się do energetycznej wizji Hugueta zaowocowała za głośnym, momentami wręcz hałaśliwym brzmieniem Staatskapelle Berlin. Nie powinno być odwrotnie? Może gdyby to reżyser poszedł za dyrygentem, ten nie zgubiłby detali i momenty wyciszenia, melancholii i czystej muzycznej magii nie zbladłyby w huraganie dźwięku. Pamiętajcie jednak, że to tylko moje przypuszczenia i prawda może wyglądać inaczej. Natomiast zastrzeżenia co do obranych temp w wypadku Mozarta są na porządku dziennym, dyskusja nad tym co do ich oznaczeń w partyturze i tego, jak je czytano w czasach kompozytora a jak powinny być rozumiane dziś trwa od stulecia co najmniej. Mnie nie bardzo przekonuje koncepcja zapędzenia większości muzyki i gwałtownego zwalniania niektórych arii („Porgi Amor”). „Canzonetta sull’aria”, która była dla osadzonych w Shawshank momentem wolności (pamiętacie?) nie zabrzmiała pod ręką Barenboima jak powinna, bo nie zawiniły tu ze stuprocentową pewnością sopranistki. Elsa Dreisig i Nadine Sierra stworzyły piękne role sceniczne i wokalne. Przy tym Dreisig miała w sobie godność i smutek niezbędny Hrabinie zaś Sierra temperament i wdzięk Susanny. W działaniach aktorskich wsparła je wydatnie Clémence Pernoud, która stworzyła kostiumy doskonale charakteryzujące postacie. Mimo wszystkich komplementów należnych duetowi Sierra - Dreisig główną atrakcją wieczoru okazała się Emily d’Angelo i jej Cherubino. Przepiękny, połyskliwy głos i prawdziwie mozartowska fraza, a przy tym nerw sceniczny i wiarygodność aktorska ( w roli Cherubina urocza chłopackość) – to wszystko tworzy nieodpartą mieszankę talentu i umiejętności. Trzy miesiące temu po obejrzeniu jej Dorabelli z La Scali pisałam, że to muzyczna znajomość warta kontynuacji. Dziś wiem to na pewno. Ta bardzo młoda Kanadyjka o włoskich korzeniach (rocznik 1994) okazała się po uważnym badaniu seryjną zwyciężczynią wszystkich właściwie konkursów wokalnych, w jakich brała udział, a sporo tego było. W roku 2018, mając zaledwie 24 lata dokonała historycznego wyczynu wygrywając na Operaliach w Lizbonie wszystko, co do wygrania było – pierwszą nagrodę w kategorii głosów żeńskich, Zarzuela Prize, Birgit Nilsson Prize i, co najważniejsze Audience Prize. Poza tym trofeów ma za dużo, żeby wyliczać, ale warto wspomnieć, że jest absolwentką Lindemann Young Artist Development Program i oczywiście laureatką Met’s Audience. Na nowojorskiej scenie zaczęła w 2018, zaledwie dwa lata po swoim scenicznym debiucie w partii Cherubina na festiwalu w Spoleto. Dziś jest w spektaklach Met obecna regularnie, w nadchodzącym sezonie - oby wszystko poszło zgodnie z planem – ma wystąpić jako Prince Charming w anglojęzycznej wersji „Kopciuszka” Masseneta, transmitowanej do kin w Nowy Rok. Jeszcze w maju, już za chwilę Emily d’Angelo czeka debiut w ROH, gdzie zaśpiewa Sesta w „La Clemenza di Tito” i można sobie zafundować streaming, ale za dość słoną cenę. Żadnych nakładów finansowych nie wymaga natomiast lipcowa transmisja z Monachium, gdzie d’Angelo ma wystapić jako Idamante. Przyznacie, że ten siłą rzeczy krótki spis robi potężne wrażenie. Ale - nie to jest najważniejsze. Popatrzcie i posłuchajcie. A jej, wszystkim innym artystom i sobie życzmy aby plany stały się ciałem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz