środa, 28 kwietnia 2021
Parsifal uwięziony
Pisanie o „Parsifalu” jest dla mnie nie tylko trudne, ale też ryzykowne, jak pewnie dla każdego będącego „pomiędzy” całkowitą nieświadomością a prawdziwą, głęboką wiedzą o przedmiocie. Zwłaszcza, że bliżej mi do pierwszej opcji. Czasem jednak człowiek po prostu musi. Wewnętrzny przymus poczułam po przyswojeniu najnowszej, wiedeńskiej inscenizacji dzieła, bo zrobiło mi się najzwyczajniej jakoś przykro. Mój kontakt z „Parsifalem” nie bywa częsty ani regularny, ale traktuję go wyjątkowo, z szacunkiem na jaki zasługuje. Kiedy patrzę na coś, co nie tylko ignoruje tekst, ale też pozostaje nie tyle w sporze, ale obok istoty rzeczy niczym prosta równoległa nie dotykając jej w żadnym punkcie ogarnia mnie smutek. Właśnie smutek, nie złość czy gniew. Nawet wtedy, kiedy to, co widzę ma swoją moc, ciężar gatunkowy i zawiera fragmenty robiące wrażenie oraz pomysły, które mogłyby się dobrze całości przysłużyć. A zwłaszcza wtedy.
Zanim przejdę do konkretnych żalów na to, jak wiedeński „Parsifal” wygląda krótko o reżyserze, bo jego biografia znacząco na to wpłynęła. Recenzent portalu „Seen and Heard” podejrzewa nawet, że cokolwiek inscenizowałby Kirył Serebrennikow w tym momencie wyglądałoby podobnie i mam wrażenie, że może to być właściwy trop. Reżyser jest doskonale znany kinomanom, jego film „Lato” wymieniano jako niemal pewnego kandydata do canneńskiej Złotej Palmy. Powszechnie wiadoma niechęć do Putina i władz Rosji zaprowadziła Serebrennikowa przed sąd, gdzie postawiono mu zarzut malwersacji funduszy państwowych. Po długich bojach (szczegóły - https://film.interia.pl/wiadomosci/news-rezyser-kirill-sieriebriennikow-skazany-na-trzy-lata-wiezien,nId,4577120) i pobycie w areszcie domowym proces zakończył się wyrokiem skazującym z zawieszeniem. Skutkiem tego reżyser nie mógł opuścić swego kraju i nad „Parsifalem” pracował online. Na pewno nie są to to komfortowe warunki, ale w pandemii trzeba było się przyzwyczaić do działalności zdalnej radząc sobie z różnymi jej rodzajami. Mieliśmy podobny przypadek u nas, w Łodzi.
Rezultatem tego splotu okoliczności jest spektakl interesujący i mocny ale – nieświadomy widz mógłby zapytać skąd u bohaterów dziwaczne imiona i dlaczego tekst śpiewany sobie, zaś akcja sceniczna sobie. Nietrudno także dostrzec drastyczną różnicę w jakości poszczególnych aktów – o ile pierwszy i trzeci jako autonomiczne twory zapewne mogłyby zrobić spore wrażenie, o tyle drugi razi strasznym banałem. Zacznijmy jednak od początku. Znajdujemy się w więzieniu i mamy okazje obserwować rożne aspekty tamtejszego życia znane nam doskonale z filmów. Gurnemantz jest tatuażystą, Kundry reportażystką z nieodłącznym aparatem fotograficznym w ręku, niektóre z postaci drugoplanowych więźniami, inne strażnikami (lub strażniczkami). Parsifala rozdwojono, bo rzecz rozgrywa się w jego pamięci. Mamy więc Jonasa Kaufmanna, trzymającego się nieco z boku ale śpiewającego i aktora Nikolaya Sidorenkę (bardzo wyrazisty) grającego i obecnego w projekcjach video. Ten zabieg zdaje egzamin, zwłaszcza, że Kaufmann podaje nie tylko kwestie swojego bohatera, ale też niemo towarzyszy innym. To skutecznie podkreśla, że penetrujemy jego świadomość, nie zaś rzeczywistość. Niestety łączność między tekstem Wagnera a tym, co rozgrywa się przed naszymi oczami jest bardzo ograniczona, często zrywa się zupełnie. Oczywiście nie ma Graala (dostajemy za to coś w rodzaju sarkastycznego komentarza kiedy strażnicy kontrolujący paczki znajdują w jednej tandetnie zdobny puchar), Amfortas cierpi więc „bo tak”. Akt drugi to już prawdziwy festiwal banalnych rozwiązań od których zęby bolą. Lądujemy w redakcji luksusowego magazynu (Klingsor szefem), dla którego Kundry robiła reportaż. Obserwujemy kolegium redakcyjne, sesję zdjęciową młodego Parsifala, nie oszczędzono nam nieodłącznych atrybutów współczesności jak komórki czy broń palna (strzelanina oczywiście też będzie). Właściwie mogłabym przekleić żywcem fragment recenzji z „Zamku Sinobrodego”. Bolało, naprawdę bolało. W finale wracamy do więzienia. Parsifal wyzwala kolegów i prowadzi ich ku Świętemu Graalowi – czyli wolności. I już. Nie wiem, jak Wy, ale ja pozostałam z uczuciem dojmującej pustki, a nie takie wrażenie powinno towarzyszyć zakończeniu misterium scenicznego. Właściwie tego „Parsifala” należałoby tylko wysłuchać, bo słuchać jest czego i być może w przyszłości tak zrobię. Philippe Jordan, jeden z moich ulubionych dyrygentów nie zawiódł mnie i tym razem. Było monumentalnie, wzniośle ale nie przytłaczająco, bo także subtelnie. Wszyscy śpiewacy spisali się znakomicie a obawy o Kundry Eliny Garančy okazały się płonne. Jej przydymiony mezzosopran miał i pasującą do postaci barwę i nie zabrakło mu mocy. W ramach zakreślonych przez reżysera grała też dobrze, ale Serebrennikow niestety zrujnował tę jedną z najciekawszych bohaterek w całej literaturze gatunku. Nie pojmuję pretensji do Jonasa Kaufmanna i zarzutów jakoby „śpiewał znakomicie, ale nie był Parsifalem” ze względu na barytonowe zabarwienie głosu. Jeśli ktoś uważa, że prostaczek o czystym sercu powinien brzmieć jak Klaus Florian Vogt to jego prawo, ale trochę współczuję. W moich uszach Kaufmann doskonale potrafi nadać swojemu baritenorowi krystaliczną czystość, kiedy fraza tego wymaga i ściemnić go wedle potrzeby. Georgowi Zeppenfeldowi mimo przeciwności udało się obdarzyć Gurnemantza szlachetnością jaką postać wyposażył Wagner, zarówno w warstwie dźwiękowej jak wizyjnej. Wolfgangowi Kochowi pozostało śpiewać dobrze, bo scenicznie „dzięki” reżyserowi pozostał mu tylko konwencjonalny czarny charakter. Wrażenie najsilniejsze pozostawił mi Ludovic Tézier, mimo, że mu tego nie ułatwiono. Oderwanie fizycznego cierpienia Amfortasa od jego przyczyny utrudnia stworzenie postaci i pozbawia go zaplecza duchowego.Samo patrzenie na permanentny fizyczny ból rani wrażliwego odbiorcę, zwłaszcza, jeżeli ma za sobą takie najtrudniejsze z doświadczeń w życiu (wielu z nas musiało odprowadzać cierpiących najbliższych na drugi brzeg). A Tézier zagrał to naprawdę dojmująco. Zaśpiewał fantastycznie.
Wiedeński „Parsifal” miał być scenicznym triumfem, a w tym względzie stał się kolejną zmarnowaną szansą. Ale gdyby został wydany na CD – kupiłabym. I to jest chyba najważniejsze. Kto nie widział, a chce sprawdzić, można jeszcze do 17 lipca na stronie Arte, nawet z polskimi napisami. Włączenie ich pogłębi Wam jednak poczucie rozdźwięku między wizją a fonią.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To w sumie zwolniłaś mnie z oglądania. Nie nadążam już za konsumowaniem tych wszystkich streamingów więc mam alibi. Czy ktoś z Państwa wie kiedy będzie dostępna "Traviata" z Rzymu? Bo dotąd była osiągalna tylko dla mieszkańców Italii. Robert.
OdpowiedzUsuńRobercie - rzymska "Traviata" - https://drive.google.com/file/d/1407h97YwqtkXJJXz3wzDYYdM7jWdAnvd/view
UsuńDzięki.
OdpowiedzUsuńRobert