niedziela, 15 sierpnia 2021
"Umarłe miasto" w Monachium - DVD
„Umarłe miasto” Korngolda miało swoją premierę w Bayerische Staatsoper w listopadzie 2019 roku. Ekscytacja fanów Jonasa Kaufmanna była wielka, jak zawsze przy jego debiucie w nowej roli. Spektakl miano powtarzać przy okazji letniego festiwalu operowego i przewidziano nawet streaming, ale … wszyscy wiemy jak to się skończyło. Na szczęście przedstawienie zostało zarejestrowane i niedawno BSO wypuściło je jako pierwsze DVD pod własną marką fonograficzną. Przyznaję, że byłam bardzo ciekawa, zarówno produkcji jak i produktu. I właśnie mam go w rękach. Wygląda elegancko i dość ponuro, co w wypadku tego dzieła jest bardzo adekwatne – jednolicie ciemnogranatowa okładka i srebrne litery – żadnych zdjęć ani ozdóbek. Zdaje się, że takie będą też kolejne płyty od BSO, różniąc się tylko barwą tła (ich pierwsze CD z siódmą symfonią Mahlera ma kolor czerwony). Książeczka jest ładna, na dobrym papierze i ze sporą ilością zdjęć. Zawiera, poza innymi informacjami wywiad z reżyserem, ale tekstu libretta brak, co uważam za minus. W tym wypadku wszakże ważna jest zawartość, a nie to, jak wydawnictwo wygląda. Niektórzy z Was (ci, co towarzyszą mi już od dawna) wiedzą, że moja słabość do najsłynniejszego dzieła Korngolda trwa od pierwszego usłyszenia do dziś i nic nie może mnie do niego zrazić. Ani idiotyczna inscenizacja, ani nawet wokalna katastrofa (byle jedno i drugie nie występowało naraz, bo tego już bym chyba nie zniosła). „Umarłe miasto” to utwór szczególny, ekspresjonizm w postaci czystej, wór do którego młodociany kompozytor nawrzucał ingrediencji przeróżnych. Jeszcze raz wypada zacytować krytyka, który po prapremierze (podwójnej!) miał stwierdzić, że Richard Strauss został tu przerobiony na bitą śmietanę. Zdecydowanie tak, z tym, że Korngold junior (senior niejako z konieczności został librecistą opery syna) przyprawił ją pieprzem i ostrą papryczką dokładając jeszcze składników ciężkostrawnych. Wszystko to razem dało efekt nieoczekiwanie ciekawy i chętnych do słuchania szukać specjalnie nie trzeba, sami się zjawiają masowo w teatrach na całym świecie. Prawdopodobieństwo spełnienia wszystkich wymagań jakie stawia partytura i tekst nie jest oszałamiająco wielkie, ale i tak ryzykujemy. Tu potrzebny jest naprawdę dobry dyrygent, który będzie umiał opanować orkiestrę, by nie dała się za bardzo ponieść temperamentowi. Kolejny warunek sine qua non to doskonały tenor do głównej roli. Jeśli go nie mamy do dyspozycji lepiej się poddać i zrezygnować z wystawiania „Umarłego miasta” – wierzcie mi, wiem, co piszę. A last but no least reżyser, który musi wykazać się albo żelazną dyscypliną połączoną jednak z dużą kreatywnością i wyobraźnią albo ktoś szalony w typie Philippa Stölzla (swoją drogą chciałabym zobaczyć taką inscenizację). Simon Stone, który monachijską produkcją zaczynał swoją operową ścieżkę, i wygląda na to, że bardzo mu się spodobało w tym wypadku zrealizował raczej wersję pierwszą. W ostatnich czasach niezmiernie rzadko się zdarza zobaczyć na scenie dokładnie to, co kompozytor i librecista napisali a tu, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu tak właśnie jest. Wszystko co widzimy na scenie ma swoje źródło w tekście, brak dodatków i skowytu skołatanej reżyserskiej duszy. Za to dostrzegłam wyraźne pokrewieństwa z warszawską produkcją Mariusza Trelińskiego sprzed lat. U Stone’a także jak na dłoni widać filmowy rodowód całości, rozszalała obrotówka znakomicie imituje ruch kamery. Za jej sprawą przenosimy się błyskawicznie do różnych pomieszczeń domu Paula, a także w przestrzeń wyobrażoną umarłego miasta. W scenografii mamy także nawiązania do kinematografii – zarówno w salonie, jak w sypialni wiszą plakaty ze znanych filmów „Powiększenie”, „Szalony Piotruś” (oryginalny tytuł „Pierrot le fou”, co wskazuje na bezpośredni związek z tekstem libretta) czy … „Wolny dzień Ferrisa Buellera”. Ciekawie rozwiązano kwestię sanktuarium Marie – jest to właściwie trzyskrzydłowy ołtarz wyklejony zdjęciami zmarłej. Nie zapomniano o różach i w tej produkcji nie są one wirtualne czy symboliczne. Simon Stone zrobił rzecz dla dzisiejszych reżyserów niesłychaną – w całości poszedł za tekstem realizując go dokładnie i bez dodatkowych ekstrawagancji. Tych już w libretcie zawiera się wystarczająco dużo. Zachował nawet happy end a właściwie nadzieję na to, że kiedyś się zdarzy, że nawet jeśli spotkanie z Mariettą będzie dla bohatera tylko pierwszym epizodem na ścieżce do wolności, to nowe życie i – może – szczęście stanie się kiedyś jego udziałem. Stone miał tę przewagę, że BSO dała mu do dyspozycji śpiewaków wyjątkowo aktorsko utalentowanych. Oboje protagoniści stworzyli świetne role, a nie jest to łatwe zadanie. On ma do zagrania przytłaczający smutek wiecznie trwającej żałoby, szaleństwo, paniczny lęk przed światem zewnętrznym i w końcu najtrudniejsze – budzącą się mimo wszystko nadzieję. Ona wciela się właściwie w trzy postacie – Marie, Mariettę realną i tę z koszmarów Paula. O Marlis Petersen już wcześniej wiedzieliśmy (przynajmniej ci, którzy mieli okazję słyszeć ją jako Marie/Mariettę w TWON), że zarówno od strony wokalnej jak interpretacyjnej wytrzymuje wszelkie porównania, ale dla Jonasa Kaufmanna to był debiut w „Umarłym mieście”. I to jaki ! Gdyby się nie wiedziało, można by przysiąc, że Paul to partia napisana specjalnie dla tego głosu, że zgadza się stuprocentowo z jego walorami i kolorytem. Aż żal, że w nowej odsłonie tego spektaklu w grudniu przejmie ją Klaus Florian Vogt… Teraz, oglądając wersję premierową miałam dodatkowo wrażenie, iż zarówno tenor jak sopranistka po prostu uwielbiają swoje role i śpiewanie ich stanowi dla nich wielką frajdę. Potwierdziło się to przy ukłonach – chyba nigdy nie widziałam tak rozanielonego Kaufmanna. Ale nie tylko protagonistami opera żyje i z przyjemnością donoszę, iż Andrzej Filończyk jako Fritz/Franz sprawdził się znakomicie i nie tylko pieśń Pierrota zabrzmiała w jego wykonaniu pięknie. Stworzył poza tym udaną, podwójną kreację aktorską. To samo można powiedzieć o Jennifer Johnston w partii Brigitty (ona jedyna powróci do tej roli w grudniu). Dyrygentem spektaklu był Kirill Petrenko i oszczędzę Wam kolejnej porcji zachwytów, ochów i achów. W każdym razie jednoczę się z monachijską publicznością w podziwie dla tego szefa orkiestry. Na płycie DVD przedstawienie kończy się ujęciem na jego dłonie co stanowi wspaniałe zamknięcie całości. Jeśli lubicie „Umarłe miasto” – ruszajcie do klawiatury zamawiać tę płytę, będzie ozdobą Waszej kolekcji tak jak stała się mojej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz