sobota, 4 września 2021

Włosi na "Syberii"

„Siberia”, ukochane, acz niekoniecznie udane dziecię Umberta Giordano miała premierę 10 grudnia 1903, pięć lat po poprzednim dziele kompozytora na temat rosyjski. Ani miejsce zdarzenia – Teatro alla Scala ani też fenomenalna obsada odziedziczona po odwołanej „Madamie Butterfly” czyli Rosina Storchio, Giovanni Zenatello i Giuseppe De Luca nie uratowali chłodno przyjętej opery. Nie miała ona szans pozostać w żelaznym repertuarze, bo nigdy do niego nie weszła mimo próby wprowadzenia poprawek w 1927. Pojawia się na scenie rzadko, a jeśli już to na specjalizujących się w cymeliach festiwalach, np. w Wexford (1999) czy Martina Franca (2003). Czasem też publiczności prezentowane są wersje koncertowe, jak ta z nowojorskiego Teatro Gratacielo (2005), mediolańskiego konserwatorium (też 2005) czy, Montpellier (2017). Prawdziwym miłośnikiem niepopularnego utworu jest dyrygent Gianandrea Noseda, który miał poprowadzić planowaną na rok 2018 premierę w Teatro Regio. Ale – wtrącił się los, i co najgorsze polityka - świeżo wybrany burmistrz Turynu zwolnił ze stanowisk dyrekcję teatru, w tym szefa muzycznego, czyli Nosedę wobec czego do spektaklu nie doszło. Maestro doczekał jednak wystawienia dzieła, którego jest adwokatem właśnie teraz, chociaż gdzie indziej, we Florencji. Współczesna publiczność mogła więc sama ocenić co ewentualnie z „Siberią” jest nie tak. Po obejrzeniu mogę oskarżyć tego samego podejrzanego co zwykle – przede wszystkim libretto. Popełnił je nie byle kto, bo etatowy dostarczyciel tekstów dla Pucciniego, Luigi Illica (tym razem bez Giacosy). Podobno inspiracją miały być „Zmartwychwstanie” Lwa Tołstoja i „Zapiski z domu umarłych” Dostojewskiego (niektórzy hojną ręką dorzucają jeszcze „Zbrodnię i karę”), ale jeśli tak – to w najbardziej z możliwych powierzchownym sensie. Illica wysmażył bowiem niespecjalnie przekonujący melodramacik w klimacie egzotycznym (dla Włochów oczywiście). Nadto w tym tekście pełno niezbyt fortunnych rymów, które u nas nazwalibyśmy częstochowskimi (mój ulubiony „Siberia-miseria”). Muzyka za to wydała mi się całkiem przyjemna w słuchaniu, aczkolwiek nie bardzo angażująca. W partyturze nie ma właściwie arii i klasycznych numerów, co nie przeszkadza jej pulsować melodiami. Problem w tym, że obok nielicznych fragmentów a la russe jest to melodyjność wyraźnie włoskiej proweniencji. Czy warto było wykładać na tę operę całkiem pokaźnie pieniądze? A musiały takie być - poza wydatkami na scenografię (dwie lokalizacje: moskiewskie salony i tytułowa Syberia) i kostiumy doszły duże koszty ludzkie. Giordano jak to on, raczej nie oszczędzał i oprócz trojga protagonistów mamy 12 postaci drugoplanowych i epizodycznych oraz, oczywiście spory skład chóru. Gdybym była zmuszona podejmować taką decyzję obawiam się, że odniosłabym się do sprawy negatywnie. Tym niemniej egoistycznie jestem zadowolona z poznania nowego dla mnie utworu. Wystawiono go uczciwie, po bożemu i bez nadmiernego kombinowania. Roberto Ando dodał właściwie tylko jeden, ale ważny element pozwalający jakoś przełknąć nieprzystawalność tematu zesłania do banalnego melodramatu. Oto nie obserwujemy wcale syberyjskiego łagru, jesteśmy w rzymskiej wytwórni Cinecitta i patrzymy jak włoscy filmowcy kręcą film. To chwyt wielokrotnie na scenie stosowany, ale tu tłumaczy przynajmniej kulturowe nieprzystawalności i łagodzi nieco skutki popełnionego przez Illicę i Giordana faux pas. Muzycznie rzecz udała się całkiem ładnie, w czym pewnie główna zasługa orkiestry i jej dyrygenta, który uwypuklił zalety partytury, w tym bogatą orkiestrację w stylu Pucciniego. Do głównych ról udało się pozyskać śpiewaków lepszych niż to zazwyczaj bywa przy okazji zapomnianych oper. Dotyczy to przede wszystkim Sonyi Yonchevej (używana często w Polsce odmiana „Yonchevy” mnie nie przekonuje, bo to nazwisko nie jest rzeczownikiem) której zdarzyło się już wykonywać partię Stephany (typowo rosyjskie imię) w wersji koncertowej w Montpellier. Tu także śpiewała dobrze i czarowała ciepłą osobowością. Towarzyszył jej gruziński tenor Giorgi Sturua dysponujący głosem ciut za małym, co skutkowało chwilowymi napięciami. Wciąż jest to jednak instrument dobrej klasy i ładnej barwy. Trio protagonistów uzupełnił świetnie doskonale znany George Petean jako Gleby, typ wyjątkowo wredny i śliski, aczkolwiek dla niepoznaki obdarzony okrągłym, ciepłym barytonem. Jeśli traficie gdzieś na tę „Siberię” – spróbujcie. Trwa tylko 99 minut a zawiera kilka wartych uwagi fragmentów i jest bardzo porządnie wykonana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz