środa, 6 października 2021
Elżbieta numer który?
Tudorowie są chyba najbardziej operogenną dynastią w dziejach Europy, co stanowi spore osiągnięcie zważywszy na to, że na tronie zasiadało zaledwie pięcioro jej reprezentantów z trzech pokoleń. Z czego jeden umarł jako niespełna 16-latek i jego panowanie było czysto formalne. Również i dzisiaj Tudorowie cieszą wielką popularnością, książek, filmów i seriali o nich mamy bez liku. W zasadzie to tylko kontynuacja nośności tematu – niegdyś opera, choć narodzona arystokratycznie zbłądziła pod strzechy, dziś tę rolę pełnią media. W każdym czasie największą inspiracją dla twórców była i wciąż pozostaje Elżbieta I. Różnie ją widziano, ale w tym wypadku opera nie ma się raczej czym pochwalić, zwłaszcza dziewiętnastowieczna. Królową w librettach przedstawiano najczęściej jako rozhisteryzowane kobieciątko kierujące się wyłącznie porywami serca (w wersji łagodniejszej) lub żądzy, kwestie polityczne podporządkowujące im całkowicie. Że było raczej odwrotnie – dziś nie musimy chyba specjalnie przekonywać. I tu powstaje specyficzny dylemat dla współczesnych inscenizatorów dzieł poświęconych Elżbiecie – brać rzecz z dobrodziejstwem inwentarza udając, że realia historyczne sprowadzają się do kostiumu czy próbować jakoś rozbroić ten absurd ? Davide Livermore wybrał ścieżkę własną i podniósł absurd do kwadratu – inscenizując operę Rossiniego „Elisabetta, regina d’Inghilterra” zmienił tytułowej bohaterce numer i tak, zamiast renesansowej władczyni dostaliśmy monarchinię dwudziestowieczną. Co nie ma większego sensu, ale o szczegółach dalej, najpierw poświęćmy słów kilka samemu dziełu. Pierwsze, co zwraca uwagę słuchacza, nawet niekoniecznie bliżej zapoznanego z twórczością Rossiniego to ilość zapożyczeń z siebie samego, nawet dla kompozytora znanego jako bezwstydny leniuszek niezwykła. Począwszy od pierwszych taktów, bo uwertura za chwilę zostanie przez niego wykorzystana w „Cyruliku sewilskim” i jako taka wejdzie na listę hitów ponadczasowych. A dodać należy, iż wcześniej stanowiła jeszcze początek „Aureliana w Palmirze”. Świadczy o raczej luźnym podejściu uwertury jako takiej – skoro mogła stanowić wstęp do utworów tak różnych, nie mogła być traktowana jako swoiste wprowadzenie w nastrój dzieła. Lista recyklingowa „Elisabetty” jest za długa, żeby ją przytaczać, ale z rzeczy najpopularniejszych znajdziecie tu jeszcze fragment arii Rosiny „Una voce poco fa” pochodzący zresztą też z „Aureliana” . W ten sposób nic się nie zmarnowało, świetne fragmenty oper, które inaczej rzadko byłyby słuchane osiągnęły nieśmiertelność. Wracając zaś do „Elżbiety, królowej Anglii” i sposobu jej wystawienia na festiwalu w Pesaro mam wrażenie, że dodatkowo zamącił on ciecz już dosyć mętną. Bardzo trudno zrobić dobrą minę do złej gry i udawać przed samym sobą, że fabuła mogłaby mieć jakiekolwiek pozory realności skoro przed oczami mamy postać ikoniczną, współczesną i w dodatku do całej afery domieszano jeszcze nieszczęsnego Winstona Churchilla w funkcji czarnego charakteru. Najmniej przyswajalne jest wyobrażenie Elżbiety II jako mającej jakąkolwiek realną władzę. A przyznać należy, że charakteryzacja jest tu wyborna, kostiumy (Gianluca Falaschi) też więc z rozpoznaniem znajomych postaci najmniejszego problemu nie ma. Wygląda to nieźle, patrzenie na scenę przykrości oczom nie czyni, zwłaszcza, że często współpracująca z Livermore’m firmy D-wok i Gio Forma za pomocą scenografii, projekcji i mappingu stworzyli środowisko adekwatne do jego koncepcji. I tylko znów to męczące uczucie, że coś się nie zgadza … Niestety muzycznie również nie wszystko, spektakl jest nierówny. Evelino Pidò prowadzi orkiestrę RAI wybierając tempa chyba nieco za szybkie – owszem, brzmi to efektownie, żeby nie powiedzieć efekciarsko ale chaotycznie. Także śpiewacy sprawują się różnie. Marta Pluda i Valentino Buzza tworzą udane role drugoplanowe. Barry Banks jako Norfolk-Churchill jest w moich uszach okropny. Nieprzyjemny, skrzekliwy głos (ni to tenor ni to falsecista, w każdym razie na pewno nie tenore di grazia) wwierca się w uszy , są problemy z górą, brrr. Dawno już tak źle mi się kogoś nie słuchało. Salome Jicia jako Matilde to zupełnie inny przypadek – artystka fachowa (w 2016 wygrała Konkurs Moniuszkowski), koloraturowo sprawna, ale jej sopran należy do tych ostrych, kanciastych głosów, których nie lubię. Partia prosi o bardziej liryczne i zaokrąglone brzmienie. Sergey Romanovsky jako Leicester padł ofiarą jednorazowego załamania głosu, ale poza tym drobnym wypadkiem spisał się naprawdę dobrze. Dał odpocząć zmęczonym świdrującymi tonami uszom zaś jego baritenor ma nie tylko pożądaną przeze mnie ciemną barwę, ale także nośność i dźwięczność. Podobnie pozytywne wrażenia zapewniła Karine Deshayes jako bohaterka tytułowa – było troszkę ciśnięcia w górze, ale ogólnie wypadła znakomicie, a jej ciepły, okrągły mezzosopran podziwiam od dawna.
Tak więc czy warto poświęcić temu spektaklowi prawie 3 godziny ? To zależy czego oczekujecie. Jeśli nie jest to to techniczna perfekcja nagrania chyba lepiej jednak wrócić do niezawodnej Montserrat Caballe.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz