poniedziałek, 1 listopada 2021

Od Jenůfy do Kostelnički

Po krótkiej przerwie w blogowaniu wracam do Was z operą nie tylko piękną, ale też nietypową. Niezwykłe jest w niej libretto, w którym nie ma niczego wydumanego, niczego „większego niż życie” i pewnie dlatego ma siłę rażenia znacznie, ale to znacznie większą niż dziesięciu „Trubadurów”. Oczywiście to także kwestia czasu powstania dzieła i zmian w sposobie komunikowania się twórców z odbiorcą, ale nie tylko – gdyby tak było publiczność tłumnie zapełniałaby teatry liryczne by podziwiać utwory całkowicie współczesne. Jak wiemy tak nie jest. Ja sama nie pamiętam, żeby jakakolwiek opera powstała w miarę niedawno wywołała u mnie żywszą reakcję emocjonalną. Niektóre mi się podobają, ale pozostawiają zimną jak głaz. A dobrze wystawiona „Jenůfa” zazwyczaj pozostawia widza i słuchacza, nawet tego który wie, co się w niej zdarzy poruszonym. Bo nietrudno sobie wyobrazić, że ta historia jeszcze dziś mogłaby w jakimś, i to niekoniecznie odległym zakątku świata się wydarzyć. Tak więc – „Jenůfa”. Albo, jak brzmi oryginalny tytuł „Jej pasierbica”. Tak właśnie powinniśmy dzieło zwać, jako, że oddaje on zawartość w przeciwieństwie do nic nie mówiącego imienia żeńskiego i łączy dwie bohaterki. Mamy tu opowieść o miłości tak wielkiej, że w bezsilnej i skazanej na niepowodzenie próbie obrony jej obiektu przed wrogim światem prowadzi do jednej z najstraszniejszych zbrodni – dzieciobójstwa. A miłość to niejako czysta, pozbawiona „brudnego” elementu seksualnego. Nie wątpię,, że gdzieś jakiś geniusz sceny tego nie uszanuje i jestem wdzięczna Clausowi Guthowi, inscenizatorowi wielu nowomodnych koszmarków, iż reżyserując rzecz dla ROH potraktował ją tak spokojnie i oszczędnie. Co najbardziej zdumiewające oszczędził nam bezpośredniego atakowania religii, pozostawiając widzowi obserwacje i wyciąganie wniosków. Obyczajowość, która skazywała matkę nieślubnego dziecka na publiczną anatemę ma swoje źródło w chrześcijaństwie, ale przeciętnie inteligentny odbiorca sam to rozumie i nie trzeba go atakować natrętnymi symbolami religijnymi. Ani tym bardziej agresywną obecnością na scenie panów w strojach sugerujących przynależność do stanu kapłańskiego. Guth zastąpił tę dosłowność subtelniejszą symboliką. Gra światła i cienia upodabnia na przykład kobiece kapelusze z budką do zakonnych kornetów. Ale mamy też elementy bardziej oczywiste – klatkę w której żyją Jenůfa i Kostelnička, wielkie, czarne ptaszysko na jej dachu itd. Nie czepiałabym się w tym wypadku ich dosłowności, w końcu o zamknięciu kobiet w więzieniu obyczajów mówi się w tekście otwarcie, to jest właściwie główna (chociaż niejedyna) przyczyna nieszczęścia obu bohaterek. Rozumiem też przeniesienie akcji do czasów powstania opery oraz ze środowiska wiejskiego w mieszczańskie. Podejrzewam, że chodziło o uniknięcie swoistej ludowej rodzajowości. Taki, powszechnie chwalony ale przeestetyzowany spektakl zrobił już Alvis Hermanis (także u nas, w Poznaniu) i zdecydowanie go nie lubię. W ROH „Jenůfa” miała trochę pecha – kilka dni przed premierą (nie grano jej w Londynie od 20 lat) nastąpił totalny lockdown i trzeba było czekać kolejne półtora roku żeby przedstawienie pojawiło się wreszcie na królewskiej scenie. Czy było warto? Moim zdaniem tak, chociaż nie jest to spektakl bez wad muzycznych. Zastrzeżenia, i to poważne mam głównie do dyrygenta, Henrika Nánási, który kompletnie nie panował nad dynamiką dźwięku w orkiestrze bez miłosierdzia zagłuszającej solistów. Taki sposób prowadzenia muzyków nie pozwala się cieszyć subtelnościami partytury Leoša Janáčka. A kto winien? Covid oczywiście, w oryginalnie przewidzianym terminie miał dyrygować Vladimir Jurovski i wierzę, iż zrobiłby to lepiej. Za to obie główne bohaterki udały się nadzwyczajnie. Asmik Grigorian, debiutująca na deskach ROH zdążyła już wyrosnąć na jedną z czołowych śpiewaczek swego pokolenia i nie bez przyczyny. Ma atuty wszelkie – głos, umiejętności , aktorską wiarygodność i sceniczną szczerość. A jednak to nie ona zagarnęła całą mój uwagę i największy podziw. Ten należał do Karity Mattili, którą pamiętam jako wzruszającą do głębi Jenůfę, a tu dała wstrząsającą kreację Kostelnički (używam oryginalnej pisowni, bo spolszczona brzmi pejoratywnie). Mattila nie straciła na kryształowej czystości swego sopranu a jeszcze zyskała na dramatycznym przekazie. Piękna rola. Z dwóch tenorów lepiej i pełniej brzmiał Saimir Pirgu jako Števa, Nicky Spence – Laca – dysponuje głosem jednak troszkę zbyt lirycznym jak na swoją partię. Obaj stworzyli świetne role aktorskie. Wśród wykonawców ról drugoplanowych wyróżniły się Jacquelyn Stucker jako fertyczna Karolka i oczywiście Elena ZIlio jako kostyczna nestorka rodu. Możecie ten spektakl jeszcze sprawdzić, jest na Opera Vision do 9 listopada i – nie wiem jak długo – na You Tubie. Warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz