piątek, 2 grudnia 2022

"Don Carlo" w krainie dosłowności

W listopadzie moja ukochana dziedzina kultury zafundowała mi same rozczarowania. Największym okazały się oczekiwane bardzo „Dialogi karmelitanek” z Rzymu. Przedstawienie było całkiem niezłe muzycznie, ale tak w warstwie myślowej niemądre i sztampowo modne, że poddałam się w połowie. Bolało tym bardziej, że operę Poulenca wielbię od pierwszego z nią zetknięcia. Pozostało mi w tej nieciekawej sytuacji wrócić do podstaw, czyli do Verdiego i jednego z najpiękniejszych jego dzieł. Nie zliczę postów, które poświęciłam rozlicznym wersjom „Don Carlosa” (lub „Don Carlo”), ostatni ukazał się ponad półtora roku temu czyli nie ryzykuję zanudzaniem Was w kółko tym samym. Neapolitański Teatro di San Carlo zdecydował się na odsłonę modeńską, pięcioaktową, zawierającą piękną scenę po śmierci Posy, której zazwyczaj nie słyszymy. Niestety, nie usłyszeliśmy i tym razem, bo zdecydowano się ją obciąć… Produkcja miała rozpocząć nowy sezon, ale w związku z żałobą po ofiarach osunięcia się ziemi na pobliskiej wyspie Ischii planowany spektakl odwołano i wystartowała z opóźnieniem. Podpisał ją Claus Guth, Wielki Psychoanalityk współczesnego teatru operowego, do którego prac odnoszę się nieco podejrzliwie, ale czasem sprawiają mi całkiem przyjemną niespodziankę. Nie dotyczy to to, jak się okazało „Don Carlo”, inscenizacja jest nie tyle zła (widziałam znacznie gorsze) co straszliwie łopatologiczna. Guth zamiast interpretować tekst tłumaczył nam, jak słabo zorientowanej dzieciarni co widzimy, co to oznacza i co w duszach i sercach mają bohaterowie. Dziękuję, ale jestem dużą dziewczynką i wolę sama dla siebie rozstrzygnąć co czuje Filippo podczas „Ella giammai m’amo” zamiast oglądać w czasie arii wizję Carlo i Elisabetty jako szczęśliwej pary królewskiej spodziewającej się potomka. Nie przekonuje mnie też dodatkowa postać (one bardzo rzadko się sprawdzają) wprowadzona przez reżysera – niskorosły pan o urodzie jak ze starego, hiszpańskiego portretu, który swoim zachowaniem, kostiumem i działaniami dopowiada to, czego wyjaśniać nie trzeba, bo jest już w libretcie i przede wszystkim muzyce. Pretensje w tej sprawie zgłaszam oczywiście nie do artysty, które zadanie postawione przez Gutha wykonał świetnie. Problem w samym zadaniu. Dosłowność oraz ilustracyjność idą w tej produkcji jeszcze dalej, bo reżyser używa chwytów banalnych i ogranych. Przy każdym pojawieniu się w muzyce motywu przyjaźni Posy i Carlo my dostajemy projekcję video z ich dziecięcymi wersjami. Naprawdę, bez tego byśmy nie zrozumieli? A czy Głos z Nieba (Maria Sardaryan) trzeba było koniecznie wprowadzać na scenę w postaci Matki Boskiej dzierżącej ewidentnie plastykowe dzieciątko? Czy numer podjeżdżającymi do góry żyrandolami, zdarty już doszczętnie przez operowych reżyserów nie dał się pominąć? Tak więc – jeśli też kochacie „Don Carlo”, zapewne oglądając ten spektakl nie będziecie cierpieć mąk piekielnych (scenografia Etienne Plussa i stylizowane kostiumy Petry Reinhardt są adekwatne i w porządku), ale do raju Guth Was nie zabierze. Gorzej, iż muzyczną stroną przedsięwzięcia też nie poczułam się usatysfakcjonowana. Szefa Teatro di San Carlo Juraja Valčuhę słyszałam na żywo tylko raz, ale było to dawno (2010, „Wesele Figara” w monachijskiej BSO) i byłam w miarę zadowolona. Tym razem też – orkiestra brzmiała przyzwoicie, ale jakoś letnio, bez nerwu dramatycznego, tempa dyrygent podyktował raczej wolne, co nie wpłynęło dobrze na całość czyniąc ją mało zróżnicowaną. W teamie śpiewaczym gwiazdą świecącą najjaśniej był (kogoś to dziwi?) Ludovic Tézier jako Posa, który wokalną klasą zdominował każdą scenę, w której wystąpił. Niestety, zdominował również (bez wysiłku ani winy ze swej strony) obu głównych partnerów. Michele Pertusi nigdy nie powinien decydować się na partię Filippa dysponując monochromatycznym, szarawym basbarytonem. Ta rola wymaga autentycznego basa! Konfrontacja króla i Posy nie spełniła swej roli, bo markiz brzmiał mocniej, pełniej i … niżej niż monarcha. Pertusi nie popełnia intonacyjnych błędów, ale to nie wystarczy. W scenie spotkania z Wielkim Inkwizytorem wystarczyło, że Alexander Tsymbalyuk ledwie się odezwał, a było słychać olbrzymią różnicę. Nigdy nie czułam się wielbicielką barwy głosu Matthew Polenzaniego, ale zawsze doceniałam jego stylowość i kulturę śpiewu. Ale tym razem też wydaje mi się, że Don Carlo nie jest partią dla niego. Przez cały wieczór jego tenor brzmiał jękliwie i każde uczucie wyrażał w ten sam sposób, a tyle ich postać w sobie ma… Elīnę Garančę nie wszyscy akceptują jako Eboli, ja zawsze lubiłam chłodno-metaliczne brzmienie jej głosu i aktorską brawurę. Księżniczka stanowi dla śpiewaczki spore wyzwanie, bo wymaga zastosowania bardzo różnorodnych środków wokalnych. Garanča lepiej wypadła w „O don fatale”, niż w piosence saraceńskiej, która często bywa dla mezzosopranistek trudniejsza, mimo, że wydaje się prostsza. Dla Ailyn Pérez Elisabetta to wyraźnie rola z pogranicza możliwości, we fragmentach dramatycznych odrobinę je przewyższająca, natomiast w lirycznych mieszcząca się pięknie. Podobała mi się też Pérez jako postać, i tu również była bardziej po stronie lirycznej. Tak więc wszystkim słuchaczom barytonocentrycznym mogę to przedstawienie polecić, innym doradzałabym (ze współczesnych) nadal wersję z Monachium (Harteros, Kaufmann i Pape).

3 komentarze:

  1. Zgadzam się z Panią, Papageno. Zostało mi jeszcze półtora aktu do zobaczenia (rzadko kiedy mam tyle czasu, żeby obejrzeć całą operę za jednym zamachem, weekend może by mi się udało ale po przełożeniu już nie bardzo) ale generalnie mam podobne odczucia. Oglądałam zasadniczo dla Téziera i Garancy i na nich się nie zawiodłam. Guthowi wyraźnie repertuar pomysłów się wyczerpał, dobrze przynajmniej że było to przynajmniej estetyczne. Tsymbaluk zrobił na mnie wrażenie, super głos. Pérez OK. Polenzani jak to Polenzani, zasadniczo nijaki, "płakusiający", nie da się ukryć. Dooglądam dziś do końca ale generalne wrażenie chyba pozostanie to samo. I muszę się przyznać, że już po pierwszym akcie zaczęłam myszkować po internecie w poszukiwaniu wersji z Harteros i Kaufmannem, tak dla porównania. No ale cóż, to se ne vrati etc. MET też aktualnie wystawia Don Carla ale w wersji czteroaktowej. Nie wiem czy będzie można to gdzieś obejrzeć / posłuchać ale z opinii, które do mnie docierają wnioskuję, że chyba nie powala. Chociaż ciekawa jestem jak Peter Mattei brzmi jako Posa.
    Pozdrawiam
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie powala. Można sprawdzić tu - https://ok.ru/video/3641477499509 (ostrzegam, strona rosyjska), ale bez Mattei, to wersja znana z zeszłosezonowej transmisji w serii Met HD. Pozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Jak zeszłosezonowa transmisja to będzie to francuski Don Carlos. Eboli miała śpiewać Garanca ale odwołała, nie wiadomo dlaczego, i skończyło się na Jamie Barton. Hm. Ale jest Yoncheva, to sobie obejrzę jak skończę tego neapolitańskiego DC.

      Usuń