poniedziałek, 1 lipca 2024
Rozrywka na upał - "Adina" w Pesaro
Za oknem żar leje się z nieba, miasto i moje mieszkanie rozgrzane są jak piec hutniczy i nawet, jeżeli czytacie to w listopadzie wszyscy wiemy, jak takie warunki działają na człowieka. W każdym razie przynajmniej moje możliwości percepcyjne przekracza obecnie nie tylko operowy ciężki kaliber, ale także ciągnące się ponad chwilową wytrzymałość dzieła barokowe. Pogrzebałam chwilkę w zasobach i znalazłam coś, co przynajmniej na oko jestem w stanie teraz przyswoić – zarejestrowaną kilka lat temu w Pesaro jednoaktówkę Rossiniego „Adina”. Festiwale organizowane w miejscach urodzenia wielkich kompozytorów mają na ogół podobny charakter: zazwyczaj nie goszczą na nich supergwiazdy dyrygenckie czy śpiewacze, grają lokalne orkiestry, ale poziom wykonawczy mimo to (a może właśnie dlatego) bywa na nich całkiem udany. Zaletą nie do przecenienia jest jednak możliwość złowienia na nich dzieł grywanych rzadko albo właściwie wcale. Do tej kategorii „Adina” należy z pewnością. Rossini napisał ją na zamówienie … szefa lizbońskiej policji i tamtejszych teatrów w jednej osobie (ciekawe połączenie stanowisk). Czasownik „napisał” stanowi tu pewnego rodzaju nadużycie, jako, że zastosował swoją ulubioną metodę pożyczając połowę muzyki z własnej opery „Sigismondo” uzupełniając partyturę tylko o tyle, żeby utwór miał w miarę przyzwoitą długość nie fatygując się nawet komponowaniem uwertury. Libretto także nie jest oryginalne, Gherardo Bevilacqua-Aldobrandini oparł je na tekście Felice Romaniego „Il califo e la schiava” . Rossini po przekazaniu „nowego” dzieła w ręce nie całkiem usatysfakcjonowanego klienta przestał się nim interesować i nie wiadomo nawet, czy brak natychmiastowej premiery dotarł do jego świadomości. „Adina” ujrzała światła sceny w Lizbonie 22 czerwca 1826 roku, czyli długich 8 lat po powstaniu, ale był to incydent jednorazowy, podobnie jak spektakl w Sienie w 1963. Potem właściwie tylko w Pesaro można było złapać dziełko w teatrze. O ile mój przymulony nieco upałem mózg i słuch był w stanie ocenić tęsknić nie ma za czym, ale też oba organy przykrości nie doznały. Historyjka, którą nam opowiada libretto opiera się na klasycznym motywie orientalnym – kalif Bagdadu chce poślubić swą niewolnicę, która przypomina mu dawną miłość, ale dziewczę ma innego kandydata na męża, i próbuje uciec przed niechcianym małżeństwem. Przed karą śmierci ratuje kochanków nagła wiadomość, iż podobieństwo nie wzięło się z przypadku – panna jest córką owej minionej ukochanej władcy i … jego samego (nie domyśliliście się, przyznajcie…). Jak widzicie całości, zarówno muzycznej jak tekstowej oryginalność nie grozi. Rosetta Cucchi zrealizowała tę opowiastkę w stylistyce campowej – na scenie mamy olbrzymi, ślubny tort w którego piętrach dzieją się poszczególne segmenty akcji a na szczycie figlują obowiązkowe figurki młodej pary. Kostiumy nie rwą oczu urodą, ale są dostosowane do ogólnej koncepcji i w nią wpasowują się znakomicie. Prawie wszyscy wykonawcy (może oprócz powściągliwego Vito Priante) wykazują nerw sceniczny i talent komiczny, akcja toczy się wartko, skoczna muzyka też, fragmenty liryczne ociekają lukrem jak ów tort – i tak być miało. Rzecz to taka, co zostanie zapomniana pięć minut po zakończeniu seansu, ale w jego trakcie sprawiała mi niewymuszoną przyjemność, a to już coś warte. Zwłaszcza, że wykonanie było więcej niż przyzwoite – temperamentny dyrygent Diego Matheuz zapanował nad całością znakomicie. Główną gwiazdą wokalną okazała się oczywiście Lisette Oropesa, jak zawsze precyzyjna w ozdobnikach, pięknie frazująca i pełna wdzięku. Z niewdzięcznej roli drugiego tenora Matteo Mattioni wywiązał się bez zarzutu, powiedziałabym, że lepiej niż gwiazdor główny. Levy Sekgapane jest niezmiernie sympatyczny i głos ma bardzo przyjemny, ale górne dźwięki atakuje za pomocą dziwnych, gwałtownych podjazdów, za czym nie przepadam. Vito Priante był nieszczególnie władczym kalifem, ale wokalnie w porządku. Jako Mustafa, przyjaciel Davide Gianpregorio zaprezentował ładnie brzmiący, sprężysty i ciepły głos. „Adina” nie zostanie zapewne w niczyjej wdzięcznej pamięci, ale 80 minut w jej towarzystwie nie żałuję.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz