środa, 24 lipca 2024
Szatańskie sprawy - "Wolny strzelec" w Bregenz
Od jakiegoś czasu, nie wiem czy z powodu wysokiej temperatury na zewnątrz czy niskiej wewnątrz na żadną operową premierę nie czekałam. Ale na dźwięk nazwiska Stölzl zazwyczaj nastawiam czujnie uszy i oczy, a zestawienie go z „Wolnym strzelcem” i miejscem akcji – Bregenz, scena na Jeziorze Bodeńskim poczułam lekką ekscytację. Wszystko się tu składało w godną oczekiwania całość – reżyser o szczególnym temperamencie idealnie pasował do romantycznej opery z poczesnym udziałem magii oraz sił nieczystych. Można było oczekiwać rozbudowanej scenografii z wykorzystaniem warunków naturalnych miejsca i rozbuchanych efektów specjalnych w stylistyce filmowej oraz wartkiej akcji z elementem szaleństwa, całości zaś doprawionej sporą ilością ironii a nawet sarkazmu. Strona muzyczna w tej lokalizacji liczy się zazwyczaj niestety mniej (inaczej jest na równocześnie odbywających się w ramach festiwalu spektaklach w teatrze), chociaż i tu nazwiska dyrygenta i kilku śpiewaków wyglądały obiecująco. Po seansie mogę stwierdzić, że o ile mój organ wzroku poczuł się jako tako, to w kwestiach muzycznych dopadła mnie po prostu złość. I nie została ona wywołana kiepską kondycją wokalną śpiewaków ani tym bardziej zapaścią formy u Filharmoników Wiedeńskich ale sposobem, w jaki potraktowano partyturę Webera. Najkrócej mówiąc zrobiono z niej kwaśną, niestrawną sałatkę poszatkowaną tak, że nawet stary operowy wyga ma problem ze znalezieniem właściwych fragmentów. A często szuka ich bez powodzenia. Jeszcze gorsze jest … przeplatanie arii z dopisanym tekstem wygłaszanym przez Samiela. I ograniczenia dotyczące tej sceny niczego nie tłumaczą. Wiemy, że spektakl nie powinien tam trwać dłużej niż 2 godziny (gra się bez przerwy), wcale nie ze względu na jakieś dodatkowe płatności gdyby się przeciągnął. Publiczność składająca się głównie z przyjezdnych, a i niezmotoryzowani lokalsi powinni mieć możliwość dotarcia do swoich siedzib i hoteli komunikacją publiczną. Czyli mniej więcej do północy. Wobec tego cięcia wyglądają na niezbędne. Ale Philipp Stölzl i jego dramaturg (nie cierpię tej funkcji w operze, zazwyczaj nie oznacza niczego dobrego) Olaf A. Schmitt głównym bohaterem historii uczynili diabelski pomiot – Samiela, który odzywać się prawie nie powinien. A gada ustawicznie, jego kwestie i monologi autorstwa wymienionych panów trwają bez końca zabierając czas muzyce. Po pewnym czasie, a właściwie bardzo szybko czarcia wszechobecność zaczyna potwornie (właściwe słowo) irytować, z każdą chwilą bardziej. Wszystko to dyskwalifikuje tę produkcję niezależnie od tego, jak ona wygląda i o co chodziło reżyserowi. A wygląda efektownie, przynajmniej zaraz po wejściu na widownię, zimowy krajobraz zrujnowanej wioski z półzatopioną dzwonnicą kościoła może się podobać. Widać, że coś zmieniono w samej konstrukcji sceny przybliżając ją do publiczności, ale zamiast wykorzystywać jak dotąd naturalne warunki, czyli jezioro wybudowano z przodu … kawałek akwenu sztucznego (podobno o powierzchni 1400 m2), w którym częściowo toczy się akcja. Metoda sprawia wrażenie tej samej, jaką zastosowano w „Rusałce” z Tuluzy – ogólnie wodę mamy płytką, ale z miejscami umożliwiającymi wykonawcom znikanie w głębinach. A oprócz tego to, co u Stölzla zazwyczaj – filmową narrację (np. retrospekcję sygnalizują nam obracające się do tyłu wskazówki zegara), tłumy statystów, kaskaderów „uatrakcyjniających” czasem na siłę, momentami koszmarnie kolorowe oświetlenie, ogień na wodzie czyli w sumie chaos kontrolowany. Trzeba przyznać, że kreator wszystkiego panuje nad tym tłumem bezbłędnie. Fabularnie wymowę libretta zmienił na odwrotną niż autor zamierzył, i to już stanowi duży problem. Przecież żaden współczesny reżyser nie zniesie zwycięstwa dobra nad złem, zwłaszcza, gdy reprezentantem jasnej strony jest chrześcijański pustelnik. Wobec tego akcja zaczyna się od … pogrzebu Agathe, którym dowodzi … Samiel w sutannie. Potem … sami zobaczcie, jeśli macie ochotę. Ostrzegam jednak, że skuszeni jak ja pewną dotychczasową oryginalnością prac Stölzla zawiodą się srodze. Jedyną rzeczą, która to przedstawienie wyróżnia spośród standardowych produktów regieoper jest rozmach scenograficzno-inscenizacyjny oraz bezczelność w bezceremonialnym traktowaniu kompozytora, nawet poza niewysokie współczesne standy dalece wykraczająca. Dlatego trudno mi zrelacjonować stronę muzyczną.. Nie potrafię obiektywnie ocenić dyrygowania Enrique Mazzoli, tak dojmujący mam do niego żal za to, w czym uczestniczył i co pozwolił zrobić Weberowi. A przy okazji zmarnowano całkiem dobrą obsadę, która w innych warunkach mogłaby triumfować. Nikola Hillebrand (Agathe) i Katharina Ruckgaber (Ännchen) to nazwiska dla mnie nowe, dlatego szczególnie przykro, że zniszczono im obu partie, z tego co usłyszałam warto obie panie obserwować i łapać w szczęśliwszych okolicznościach muzycznych. Mauro Peter (Max) dysponuje głosem z pozoru lirycznym, ale ma też świetny dół skali – niestety jemu także zrujnowano koronną arię przerywając ją gadaniną Samiela. Christofa Fischessera jako Kaspara znałam już wcześniej i potwierdził moją dobrą opinię – jak ja lubię takie wibrujące, aksamitne basy! Franza Hawlaty (Kuno) reklamować nie trzeba, jest fachowcem jak się patrzy. Tylko co z tego… Rzeczywiście, jak słusznie ocenił pewien portal operowy ta produkcja jako park rozrywki dla niedzielnych widzów ma sens, jako pełnoprawna wersja „Wolnego strzelca” może tylko rozwścieczyć bardziej otrzaskaną publiczność. Mimo całej efektowności obrazka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz