wtorek, 8 kwietnia 2025
"Jolanta" po prerafaelicku
„Jolanta”, ostatnia opera Czajkowskiego cieszy się dziś pewnym powodzeniem i bywa dosyć regularnie wystawiana – można ją było kilka lat temu oglądać w Paryżu, Warszawie i Nowym Jorku. Do Wiednia dotarła po, bagatela 125-letniej przerwie. Kiedy poprzednio prezentowano ją tamtejszej publiczności za pulpitem dyrygenckim stał Gustav Mahler. Najwyraźniej nie podbiła wówczas oczu i uszu lokalnej widowni, skoro na powtórkę trzeba było czekać tak długo. Czy są ku temu powody? I tak, i nie. Nie ma dla tej jednoaktówki miejsca wśród najlepszych dzieł kompozytora, ale jej staroświecki wdzięk i dziś może odbiorcę poruszyć. Zwłaszcza, że w pakiecie z typowo „czajkowską” melodyjnością dostajemy klarowną fabułę i nieskomplikowaną symbolikę. Nie ma tu typowych czarnych charakterów, nawet ojciec bohaterki tworzący dla niej sztuczny, bezpieczny świat czyni to z miłości i chęci chronienia swego dziecka. I mimo przeniesienia akcji do współczesności tak się dzieje w inscenizacji, którą podpisał Evgeny Titov. Cieszy ona oczy oleodrukową urodą bajkowego ogrodu stworzonego w środku pałacowego wnętrza (scenografia Rufus Didwiszus) i kostiumami Jolanty oraz jej towarzyszek (Annemarie Woods), te pochodzące z realnego świata są adekwatne i takie, jakie znamy doskonale z codzienności. Nie bardzo tylko rozumiem dlaczego chór żeński ucharakteryzowano na obraz i podobieństwo protagonistki, skoro ona i tak swoich „sióstr” nie widzi. Natomiast żółte sztormiaki, jakie dziewczyny zakładają opuszczając świat baśni sugeruje niedwuznacznie, że pozostała część królewskiej siedziby musi być w kiepskim stanie, skoro należy się w niej tak zabezpieczać przed warunkami pogodowymi. Tym niemniej widz może trochę odpocząć od brzydoty i uniformizacji charakterystycznej dla większości współczesnych spektakli operowych a jest to całkowicie zgodne z przesłaniem dzieła. Spójrzcie na zdjęcia – na widok niektórych każdy prerafaelita z radością chwyciłby za pędzel. Pewnie dlatego na premierze team realizacyjny otrzymał rzadko spotykane owacje od publiczności, zmęczonej wszechobecną brzydotą i szarością. Może trochę szkoda happy endu ale chęć powrotu Jolanty do swej bajki oraz ucieczki od brutalności realnego świata nie jest nielogiczna. Muzycznie także rzecz polecam, nawet jeżeli Tugan Sokhiev raczej nie zapisze się w mojej pamięci jako dyrygent natchniony – było poprawnie, ale trochę generycznie. Za to chór żeński pokazał się od najlepszej strony. Sonia Yoncheva ma już rolę Jolanty ośpiewaną (wykonywała ją w Paryżu w inscenizacji Tcherniakova i w Nowym Jorku w produkcji Trelińskiego) i czuła się w niej bardzo swobodnie. Z latami kariery jej głos bardzo się wzbogacił, jest teraz pełen odcieni, których wcześniej w nim nie było, ale nie stracił na giętkości i pewności w górnym odcinku skali. Monika Bohinec (Martha), Maria Nazorova (Brigitta) i Daria Sushkova (Laura) stworzyły sympatyczne i dobrze zaśpiewane role drugoplanowe. Z męskiej części obsady wyróżnił się, co doceniła widownia obdarzając go owacją baryton Boris Pinkhasovich świetnie się bawiący przy interpretacji Roberta. Dmytro Popov jako Vaudémont spełnił swoją rolę z powodzeniem, chociaż wielbicielką jego głosu raczej nie będę. Trzeba jednak przyznać, że ma on dobrą górę i stylistycznie był na miejscu. Niestety jedyny prawdziwy zgrzyt w śród śpiewaków stanowił Ivo Stanchev, który jako król René prezentował ładnie wibrujące dolne dźwięki, ale góra go przerosła, ciął koguta za kogutem. Simonas Strazdas i Attila Mókus godnie uzupełnili obsadę jako Bertrand i Ibn-Hakia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)