sobota, 26 lipca 2025

"Traviata" w Madrycie i "Norma" w Mediolanie

Dziś relacje nieco krótsze, ale dwie. Madryt. Przyznam, że nie wiedziałam iż „Traviata” w reżyserii Willy Deckera wciąż jeszcze krąży po świecie. Mam do niej sentyment, bo pierwszy post na tym blogu poświęciłam właśnie jej odsłonie z Met, a było to 13 lat temu. Sama produkcja jest sporo starsza, miała premierę w Salzburgu w 2005 roku. Wtedy wywołała liczne kontrowersje, dziś wydaje się niemal klasyczna. Decker nie tylko przeniósł akcję do współczesności, ale też „oskrobał” ją z wszystkich naleciałości pozostawiając widzowi samą esencję. Ten swoisty ascetyzm plus dosyć oczywisty symbolizm nie wszystkim się spodobał, u mnie chwycił od razu. Co zapamiętałam z dawnego seansu? „Małą czerwoną” Violetty, półkolistą scenę bez żadnych ozdóbek, oczywiście zegar bezlitośnie odliczający coraz krótszy czas, jaki pozostał bohaterce oraz złowieszczą a ustawiczną obecność doktora Grenville’a (pełniącą tę samą funkcję). Przypomniałam to sobie i nadal mi się podoba. W wypadku spektaklu z Teatro Real dodatkową atrakcją była możliwość posłuchania rzadko jakoś prezentowanej w mediach Adeli Zaharii, zwyciężczyni Operaliów 2018 oraz Artura Rucińskiego. Wszystko to przyciągnęło mnie do ekranu, ale nieoczekiwanie przyjemności zaznałam przy oglądaniu więcej niż oczekiwałam, co się często nie zdarza. To było przedstawienie kompletne, w którym na znakomitą całość złożyło się wszystko, od inscenizacji począwszy, poprzez może nie natchnionego ale dobrego dyrygenta Henrika Nánási a na obsadzie skończywszy. I to na całej obsadzie, nie tylko głównej trójce. Moją szczególną uwagę zwróciła Karina Demurova w partii Flory – rzadko słyszy się tak dobry głos w niewielkiej roli. Wśród protagonistów pozytywnym zaskoczeniem okazał się Alfredo, bo na ogół jest to postać nieszczególnie fascynująca. Amant, jak wiadomo być musi, zwłaszcza, że w tej historii jego funkcja jest specyficzna i ważna. Ale – jakoś tak się zdarza, że zazwyczaj bywa on na scenie służebny wobec partnerki a i trzeba przyznać, że Verdi napisał mu muzykę tyleż ładną, co nieskupiającą uwagi słuchacza. W Madrycie Alfredem był Xabier Anduaga, młody śpiewak z Kraju Basków - nie tylko obdarzony ładnym głosem, ale też wzruszający jako postać, wiarygodny w młodzieńczych emocjach. Dawno nie widziałam tak uroczego Alfreda, który też sprawdził się bardzo dobrze wokalnie. Artura Rucińskiego jako Germonta seniora trudno szczególnie rekomendować, bo zalety jego głębokiego, bogatego głosu i sceniczna charyzma znane są od dawna i wszędzie. Chyba właśnie ów ostatni element jest tym, czego trochę brakuje Adeli Zaharii. Star factor to rzecz trudno uchwytna a niesłychanie niesprawiedliwa, bo całkowicie od artysty niezależąca. Zaharia ma właściwie wszystko oprócz niego : dobry głos, w którym wszystkie odcinki skali są pewne, duże umiejętności, w tym naturalnie brzmiącą koloraturę, interpretuje muzykę z uczuciem, ale bez histerii. Trudno też coś zarzucać jej aktorstwu czy prezencji, a jednak … gwiazdą rumuńska sopranistka nie jest. Strasznie to smutne, w każdym razie ja będę jej karierę śledzić. We wrześniu San Francisco Opera ma transmitować „Rigoletta” z jej udziałem i zamierzam oglądać. A na razie serdecznie polecam jej Violettę. https://www.youtube.com/watch?v=b336Ceo-nUg
Mediolan. Po produkcjach „Normy” z Wiednia nie zamierzałam już sprawdzać spektaklu z „La Scali”, ale był pewien haczyk, który sprawił, że jednak to zrobiłam. I nie żałuję, chociaż mediolańska świątynia gatunku zaprezentowała widzom rzecz nie tyle brzydką, bo patrzeć się dało bez bólu oczu, ale nonsensowną a dla ewentualnych debiutantów kompletnie nieczytelną. Wyglądała ona tak, jakby Oliver Py podpisał kontrakt na reżyserię „Normy” nie wiedząc, jaką historię opowiada libretto i przy czytaniu dopadło go proste skojarzenie z „Medeą”. Py trzyma się tego kurczowo zupełnie nie biorąc pod uwagę, że obie bohaterki, chociaż rozważają zbrodnię dzieciobójstwa w żadnym wypadku nie są duchowymi siostrami. I nie chodzi tylko o fakt, że w końcu jedna tę potworność popełni a druga nie. Pomijając nawet tę ryzykowną asocjację, Py spowodował permanentny chaos na scenie mieszając ze sobą trzy odrębne porządki – część akcji przeniósł do czasów risorgimento, część do lat dwudziestych minionego wieku dokładając do tego postacie wywiedzione z teatru antycznego. W tradycji greckiej, ze względu na ową Medeę. Biorąc pod uwagę, że tekst oryginalny traktuje o Galii pod rzymską okupacją porządków mamy jeszcze więcej, ale kto by tam zwracał uwagę na tekst… Muzycznie mediolańskie przedstawienie było w zasadzie podobne tego z Theater am der Wien. Mieliśmy niedobrego Orovese’a (glos Michele Pertusiego falował w sposób bardzo nieprzyjemny) i Polliona w tym samym wykonaniu Freddiego De Tommaso, którego kariera nadal stanowi dla mnie zagadkę. Z Normą był kłopot na początku, sopran Mariny Rebeki brzmiał ostro i szkliście, w związku z tym „Casta diva”, śpiewana po dosyć forsownej scenie nie wywarła odpowiedniego wrażenia. Z każdą chwilą jednak głos się rozgrzewał i zaokrąglał by w pierwszym duecie z Adalgisą osiągnąć pełnię i tak już zostało. A jednak tak jak w Wiedniu to teoretycznie troszkę mniej ważna Vasilisa Berzhanskaya była gwiazdą błyszczącą najjaśniej. Dysponuje ona głosem o dużej skali, bez żadnego problemu sięga zarówno wysokich dźwięków sopranowych jak mezzosopranowych dołów, może śpiewać obie role żeńskie w tej operze. Norma już jej się zdarzała, ale to Adalgisa brzmi w jej wykonaniu wspaniale. Dla niej warto sobie transmisję z La Scali sprawdzić. Fabio Luisi okazał się tu maksymalistą dyktując dosyć ekstremalne tempa – jak szybko, to niczym huragan, jak wolno, to wleczemy się niczym za pogrzebem. https://www.youtube.com/watch?v=YC-0uBa2KuE

środa, 16 lipca 2025

Don Giovanni była kobietą - Mozart w Monachium

W Monachium czas był już wielki na nową produkcję „Don Giovanniego”. Poprzedniej, z 2009 od kilku lat nie wznawiano i nie ma się co dziwić, jej koszmarne wspomnienie prześladuje mnie - i nie tylko mnie - do dziś w nocnych majakach (miałam nieprzyjemność przy tym być). Bayerische Staatsoper w ramach swego letniego festiwalu dała premierę następnej i niemal każda recenzja zaczynała się od sążnistego tłumaczenia „co reżyser David Hermann miał na myśli” i o co właściwie chodziło. Przyznacie, że w wypadku dzieła znanego większości melomanów niemal na pamięć mogło to wzbudzić spory niepokój , przynajmniej co do wizualnej warstwy przedsięwzięcia. Jeśli chcecie to obejrzeć a nie macie ochoty rozkminiać kim są ci państwo w czerwieni postaram się wyjaśnić najkrócej jak potrafię. Otóż pretekstem do ich ustawicznej obecności na scenie jest króciutki wers z sekstetu finałowego „Resti dunque quel birbon con Proserpina e Pluton!”. I tak, ona to bogini powracająca na ziemię i do jej przyjemności co pół roku a on pan małżonek, władca podziemi Pluton. Oboje, ale zwłaszcza Proserpina dokonują przy tym rozmaitych wcieleń „wchodząc” w bohaterów i kierując ich postępowaniem. Tak więc owszem, proszę Państwa, Don Giovanni była kobietą, i najwyraźniej lesbijką. Bo kiedy Pluton zabiera oryginalnego bohatera do zaświatów ona wciela się w Masetta by pozostać i figlować do woli z Zerliną. Brzmi idiotycznie? Ale mimo wszystko na scenie się jakoś składa, a przede wszystkim wyjmuje całą historię z chrześcijańskiego kontekstu. Do mitologicznego Hadesu (zaświatów) trafiali wszak wszyscy zmarli, nie tylko grzesznicy. Nawet zejście tam nabiera wtedy innego sensu – do czeluści prowadzi Don Giovanniego wcielony w Komandora Pluton, zazdrosny o małżonkę i chcący ją u swego boku zatrzymać. Jakkolwiek rozumiem, że moje nieskładne wyjaśnienia mogą Was nie napawać optymizmem, ale namawiam do dania szansy, mimo kontrowersyjnej koncepcji produkcji. Od strony scenicznej została ona bardzo interesująco zrealizowana, począwszy od kostiumów (niektóre wyglądają, jakby je projektował Arcimboldo, ale nie, to Sibylle Wallum) a na scenografii (Jo Schramm) skończywszy. Ta ostatnia jest imponująco funkcjonalna a momentami zmienia się bezszelestnie i na żywo w rytm muzyki. Dla bywalczyni TWON, gdzie sztankiety stanowią śmiertelne zagrożenie dla wykonawców i gdzie ostatnio odwołano jedno z przed stawień bo zazwyczaj hurgocząca niemiłosiernie obrotówka odmówiła współpracy ta kwestia ma znaczenie. W najważniejszej sferze muzycznej premiera wywołała kontrowersje głównie za sprawą Vladimira Jurowskiego, który zrezygnował z oryginalnych recytatywów, napisał własne na fortepian i wiolonczelę. Podobno chciał, żeby były w „stylu Schnittkego”, ale nie powiem Wam, czy tak się stało w istocie, bo muzyki Schnittkego nie znam wcale. W każdym razie aczkolwiek oczywiście słowa Bertatiego/Da Pontego brzmiały nie tak jak zwykle, bo akcenty rozłożono inaczej mnie te recytatywy nie raziły. Samo dyrygowanie Jurowskiego też wzbudziło przeróżne reakcje – od narzekań do zachwytów. Mnie się bardzo podobało, dyrygentowi nigdzie się nie spieszyło, ale mimo to udało zachować dramaturgię i dynamikę. Oraz wesprzeć solistów – nikt nie był zagłuszany. Debiutujący jako Don Giovanni Konstantin Krimmel będzie zapewne tę rolę dopieszczał i rozwijał, ale już teraz jest w niej atrakcyjny. Kyle Ketelsen ma Leporella w stałym repertuarze i dobrze, bo jest w tym świetny i wokalnie i aktorsko. Obiecująco zaprezentował się Michael Modifian jako Masetto, co dobrze mu wróży na przyszłość. Christofowi Fischesserowi reżyser odebrał część i tak krótkiej obecności scenicznej, poza tym wolę Komandorów o głosach mroczniejszych i głębszych. Giovanni Sala brzmiał zadowalająco, ale rozmazał ozdobniki w „Il mio tesoro”, a innej okazji do popisu nie miał – w tej hybrydowej wersji „Dalla sua pace” obcięto. Za to tenor zaprezentował interesującą postać – jego Ottavio był wreszcie męski, bez śladu zwyczajnego dla tego bohatera rozślimaczenia. Co do pań odczucia miałam różne niż większość audytorium. Nieszczególnie podobała mi się nieprecyzyjna koloratura, zaostrzenia głosu i delikatne poskrzypywanie Anny-Very-Lotte Böcker. „Non mi dir” było w jej wykonaniu dużo lepsze niż pierwsza aria Donny Anny, ale to rzeczy wymagające innych środków, które wykonawczyni roli powinna mieć w pakiecie. Lepsze wrażenie zrobiła Elvira Samanthy Hankey (II nagroda na Operaliach 2018 i przede wszystkim Birgit Nilsson Prize tamże). Jej nie odebrano „Mi tradi”, i całe szczęście. Zerlina Avery Amerau podbiła moje uszy – co ciekawy w barwie, bogaty w odcienie i umiejętnie używany mezzosopran, czekam na inne spotkania z tą śpiewaczką. Na koniec trzeba pogratulować tancerzom, którzy wykonali role Prozerpiny i Plutona – Erice D’Amico i Andrei Scarfiemu. Trzeba przyznać, że zaprojektowano im (zwłaszcza jemu) fascynujące wizerunki. Należy również dodać, że to taki rzadki przypadek spektaklu operowego, w którym pod względem aktorskim cała obsada, co do jednego była świetna. A to się często nie zdarza.

niedziela, 6 lipca 2025

"Dama pikowa" w Wiedniu

Teatr decydujący się na wystawienie „Damy pikowej” ma przed sobą zadanie z kategorii heroicznych, zwłaszcza dziś, w epoce ograniczania kosztów. I zwłaszcza w Wiener Staatsoper, gdzie zawsze ciąć je lubili. Ale tam mają atuty nie do przecenienia – najpopularniejszą austriacką divę i gotową produkcję, nieco zaawansowaną wiekowo, lecz wciąż nadającą się do użytku scenicznego. Miała premierę w roku 2007, a dziś nadal działa zgodnie z wyjściową koncepcją. Kostiumy Marie-Luise Strandt trzeba wprawdzie odświeżyć (raczej nie mogą pochodzić sprzed tylu lat), ale na bardzo drogie nie wyglądają, ze scenografią Johannesa Leiackera jeszcze lepiej – jedno dość monumentalne i raczej pustawe wnętrze udaje wszystkie miejsca akcji. Vera Nemirova oczywiście nie zostawiła fabuły w XVIII wieku, przeniosła ją do końcówki XX. Zaczynamy chyba jeszcze przed rozpadem ZSRR i lądujemy w sierocińcu, na który przerobiono dawną „białą” rezydencję – po całym jej bogactwie został tylko żyrandol. Między pierwszym a drugim aktem najwyraźniej nadchodzą nowe czasy, dzieci zostają wyrzucone (co mamy okazję obserwować) a miejsce zaczyna służyć nowym Ruskim. Widzimy więc ich zabawy, z wulgarnym i niegustownym pokazem mody na czele (próbowaliście kiedyś pokonywać w dół strome schody na czworakach z dyndającym na gołej klacie, łatwym do przydepnięcia krawatem?). Potem jeszcze wnętrze służy za rezydencję Hrabiny, brzeg Newy (Liza nie może do niej skoczyć, bo jej po prostu nie ma, znika za rozpiętymi czarnymi parasolami) czy kasyno. Brak w tym wszystkim uroku oryginału, zwłaszcza w części z pasticcio, ale jakoś tam funkcjonuje. Z naciskiem na „jakoś”. Od strony najważniejszej, muzycznej rzecz udała się nieźle, chociaż mimo pewnej ręki młodego (31 lat) dyrygenta Timura Zangieva i jego zniuansowanej interpretacji partytury Czajkowskiego zastrzeżenie mam jedno tylko, ale zasadnicze. Mój sprzeciw wzbudził niestety główny bohater - Yusif Eyvazov .Ku memu zdumieniu był za swojego Hermana chwalony, podobał się też publiczności, mnie niestety nie. Mniejsza już o barwę jego tenoru, którą akceptuję z dużą trudnością, ale to można przypisać indywidualnym preferencjom.Za to ściśnięte górne dźwięki i gardłowe brzmienie, które mu się włączało od czasu do czasu ( na szczęście nie permanentnie) przeszkadzało mi zdecydowanie. Podobnie jak histeryczne aktorstwo, choć tu nie wiem, na ile zawdzięczam je wykonawcy, a na ile reżyserce. W tekście obsesja i szaleństwo Hermana rozwija się, rośnie by doprowadzić do tragicznego finału, tu bohater wkracza na scenę już jako furiat, czemu sprzyja nadmiernie wyrazista mimika śpiewaka. Doceniam kolosalną pracę, jaką Eyvazov wykonał od początku swej międzynarodowej kariery, ale nie zawsze to wystarczy. Cieszę się natomiast, że wszystkie Abigaille i Turandoty nie zdarły Annie Netrebko głosu a rodzimy repertuar wciąż tak dobrze mu służy. Nadal jest w nim niesamowite bogactwo barw, których Netrebko umie używać i jest znakomite wyczucie frazy Czajkowskiego. Mamy również dobrą kreację aktorską, co w pakiecie z wokalną i nadal atrakcyjną powierzchownością tworzy Lizę kompletną. Jelecki - Boris Pinkhasovich i Tomski - Alexey Markov byli kompetentni. Bardzo podobała mi się Elena Maximowa jako Polina i Maria Nazarova – Masza, obie panie sprawdziły się zarówno w stylistyce oryginalnej jak i w pasticcio. Bohaterkę tytułową, Elenę Zarembę pamiętam jeszcze z czasów, kiedy śpiewała Polnę i nie bardzo tę rolę w jej interpretacji lubiłam. Jako Hrabina sprawdziła się znacznie lepiej, to z pewnością nie jest przypadek obsadzenia w owej roli „za dawne zasługi”. P.S. Wiener Staatsoper wznowiła i transmitowała też „Kawalera z różą”, produkcję w porównaniu z „Damą pikową”, zaledwie 18-letnią, w wieku matuzalemowym, bo pochodzącą z roku … 1968. Gdybyście mieli chęć polecam – okazji zobaczenia tej opery wystawionej tak, jak została napisana wiele w dzisiejszych czasach mieć nie będziecie a i kreacje wokalne Krassimiry Stoyanovej (Marszałkowa), Emily d’Angelo (Octavian) i Gunthera Groissbocka (Ochs) uszu Wam nie poranią.