Po
obejrzeniu „Nieszporów sycylijskich” z ROH stwierdziłam, iż właściwie szkoda
było wysiłku solistów i chóru oraz ich męki serdecznej przy uczeniu się (na
ogół średnio skutecznym) francuskiej wymowy.
Każdy z nich mógłby śpiewać we własnym języku i jakikolwiek tekst, nic
by to nie zmieniło. Akcja sceniczna nie miała bowiem absolutnie nic wspólnego z
historią opowiadaną przez libretto zaś postaci zostały naszkicowane po nowemu. Dyskusja o granicach interpretacji
dzieła stała się już męcząca , bo jak wszyscy wiemy po licznych spektaklach
regietheatru dziś tych granic nie ma. Problem jednak nie tylko w stosunku
reżyserów do prawdziwych autorów, ale także w całkowitym lekceważeniu związku
muzyki z tekstem, który w operze powinien być jak najściślejszy. Z tego rodzą się takie potworki, jak owe
„Nieszpory”, których tytuł wobec tego co obserwujemy nie ma najmniejszego sensu
ani znaczenia. Ale też nie sensu ani znaczenia poszukiwał Stefan Herheim. On
poszukiwał efektu. Gdyby chociaż to osiągnął …. Ale nie, zmontował spektakl z
dość wytartych klisz fundując publiczności serię ikonicznych obrazków , które
miały chyba stanowić wyrafinowaną grę skojarzeń.Zacznijmy
jednak od podstaw, czyli czasu i miejsca akcji. Tu Herheim posłużył się starym
chwytem i zamiast na XIII-wiecznej Sycylii znaleźliśmy się w czasach
współczesnych Verdiemu, konkretnie w drugiej połowie XIX wieku. Oraz w Operze
Paryskiej bo zabawy metateatralne stały
się ostatnio bardzo modne (celuje w tym zwłaszcza Robert Carsen). Zamiast okupantów mamy żołnierzy , którzy nie
wiedzieć czemu zawzięli się akurat na corps de ballet , który dzięki reżyserowi
stał się najważniejszą postacią dramatu. Co dało okazję do pokazania nam paru
prześlicznie zakomponowanych żywych obrazów a la Degas. Jedna z balerin zostaje
już w czasie uwertury zgwałcona przez Monforta i wychowuje dziecko w całkiem
zrozumiałej nienawiści do rodzica. I to właściwie jedyne co zostało ocalone z
libretta – powikłane stosunki syna i ojca. Reszta jest już „z głowy, czyli z
niczego”. Najbardziej zdumiewającą przemianę przeszedł Procida, który zamiast płomiennym i nieco
zaślepionym bojownikiem o wolność Sycylii stał się … baletmistrzem o wyglądzie stuprocentowego dandysa . I
właściwie nie wiadomo , dlaczego to oprawcy w mundurach tak się nad nim pastwią.
Podejrzewam , ze podstawowa przyczyna jest natury czystko wizualnej – Erwin
Schrott w rozchełstanej, skrwawionej nad miarę koszuli dziarsko prezentuje
klatę ozdobioną licznymi, również broczącymi ranami i wygląda nieco jak
Cavaradossi… W piątym akcie Procida przepoczwarza
się zastanawiająco – nosi bowiem … czarną krynolinę – tu Schrott ma z kolei
możliwość pokazać kuszący dekolt i nienagannie smukłą talię. Na szczęście na
sam finał błyskawicznie powraca do męskiej postaci , inaczej zmuszony byłby się
kłaniać jako dama. Oczywiście przypomina się tu „Faust” z ROH sprzed kilku lat,
w którym kobiece szatki nosił zwalisty Mefisto (Bryn Terfel), ale tam
przynajmniej miało to jakiś ironiczny sens i uzasadnienie. W tym spektaklu
sensu nie ma, pozostają tylko ładne czasami, a czasami efekciarskie obrazki
i gierka typu – gdzie myśmy to już widzieli (czytali)? Elena w żałobie wygląda
wypisz wymaluj jak królowa Victoria i piastuje czule nieco nadpsutą głowę
zabitego brata (zupełnie jak rozhisteryzowana bohaterka Stendhala). Maski na
twarzach są wzięte wprost z „Upiora w operze” . Itd. W takiej sytuacji
protagoniści mieli usprawiedliwione trudności w stworzeniu przekonujących ,
pełnych postaci scenicznych. Powiodło się właściwie tylko Michaelowi Volle,
który okazał się gwiazdą wieczoru. Pięknie, mięsiście brzmiący głos, długie,
miękkie, właściwe Verdiemu linie wokalne – naprawdę wspaniałe. Erwin Schrott realizował
reżyserskie polecenia nie wiedząc chyba dlaczego musi robić to, co robi – nic
dziwnego, że nie udało mu się od strony
interpretacyjnej , tu bym go nie winiła. Natomiast za drżący z wysiłku głos
ilekroć trzeba było wznieść go choć odrobinę do góry pełną odpowiedzialność
ponosi już tylko on. Schrott to w ogóle kolos na glinianych nogach –
utalentowany aktor, który muzycznie bywa znakomitym Leporellem, niezłym Figarem
i takim sobie Don Giovannim , ale do Verdiego nie bardzo się nadaje. W operze,
jeśli trzeba wybierać między dobrym aktorem z kiepskim głosem a dobrym
śpiewakiem nieumiejacym grać - ten drugi
jest lepszy. To z kolei przypadek Bryana Hymela, tenora o znakomitym, jasnym,
silnym głosie z triumfalną górą, ale nieszczególnych warunkach zewnętrznych
(miły, zażywny pan z sumiastym wąsem i bokobrodami) i mimo wysiłków
nieprzekonującym scenicznie. Lianna Haroutounian , której już po raz drugi
przyszło w tym roku ratować ROH w obliczu nagłego braku sopranu do głównej roli
wypadła przyzwoicie, acz nie tak ekscytująco jak poprzednio. Partia Eleny
wymaga bowiem dobrej koloratury, której artystka nie posiada, co doskonale było
słychać w słynnym bolero. Najmocniejszym punktem wieczoru okazała się – co nie
było zaskoczeniem – orkiestra pod batutą Antonio Pappano. Mam wrażenie, że w
tym repertuarze Pappano jest dziś najlepszy ze wszystkich, z każdym włoskim
spektaklem w ROH jego supremacja staje się coraz wyraźniejsza. Trzeba także
pochwalić znacznie wzmocniony chór i doangażowaną z zewnątrz (wobec buntu Royal
Ballet i jego choreografa) trupę baletową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz