niedziela, 17 listopada 2013

Hell's Kitchen czyli Don Giovanni Tenorio (z małym dodatkiem nie na temat)

Nie odzywałam się czas jakiś, ale w ostatnich tygodniach obcowałam z muzyką zupełnie innego rodzaju niż zazwyczaj. Poznałam przeróżne rodzaje ranchery oraz uroczych hombres w dużych kapeluszach i ubrankach z lampasami. Jedno mogę stwierdzić z całą pewnością - po kilku tequilach zupełnie obojętne staje się, czy adorujący cię i słodkim falsetem wyśpiewujący miłosne zaklęcia pan jest młodzieńcem jak malowanie czy starszym acz doświadczonym skrzekliwcem. Ostrzegam, że rozpoznanie narodowości polskiej powoduje nieuniknione wykonanie "Cielito lindo" . Chórek rozochoconych rodaków bywa wówczas znacznie bardziej dojmującym doświadczeniem dla uszu niż najsłabsi nawet mariachi z Xochimilco. Wszystko jednak kiedyś ma swój kres, więc w miarę gładko od ognistych desperados moge przejść do tego , co interesuje nas najbardziej.

Niewiele oper wymagało ode mnie tylu wysiłków poszukiwawczych i mimo nieocenionego wujaszka Google wcale nie było łatwo dotrzeć do niektórych informacji, zwłaszcza, że kilka z nich trzeba było zweryfikować. Teraz wiedzę mam jako tako uporządkowaną i mogę się nią podzielić. Jeśli są wśród czytelników bloga osoby, dla których wszystko to, co dla mnie stanowi odkrycie było od dawna znane  - wybaczcie proszę. Jako, że tytuł „Don Giovanni” zawsze zwraca moją uwagę, postanowiłam się dokładniej przyjrzeć operze „Il dissoluto punito ossia Don Giovanni Tenorio” Ramona Carnicera.  Czasami bywa ona całkowicie błędnie opisywana jako zarzuela, ale niesłusznie. Libretto (uwaga – tu właśnie zaczynają się schody) jest delikatną mutacją tekstu Giovanniego Bertati, który jako pierwszy wykorzystał  Gazzaniga. Jego opera „Don Juan Tenorio, ossia Il convitato di pietra” miała premierę w maju 1787. Mniej więcej wtedy, po sukcesie „Wesela Figara” Mozart zwrócił się do Lorenza Da Ponte z prośbą o nowe libretto. A że Da Pontemu się spieszyło, bo miał też inne zamówienia namówił boskiego Amadeusza na temat doskonale znany i wielokrotnie już wykorzystywany w literaturze (Tirso de Molina, Moliere) . Po uzyskaniu zgody kompozytora librecista … przykroił po prostu  po swojemu tekst Bertatiego. I on właśnie przyczynił się walnie do nieśmiertelnej sławy  genialnego librecisty, jaką Da Ponte cieszy się do dziś. Nie twierdzę, że niesłusznie – ale to , co większość z nas zna jako jego dzieło wyszło spod zupełnie innej ręki ( w tym najsławniejsze fragmenty – np. aria katalogowa Leporella i parę innych, w tym finał). Biedny Bertati zaś został niemal całkowicie zapomniany. Nie żył już od 7 lat, kiedy jego libretto posłużyło trzeciemu kompozytorowi, właśnie Ramonowi Carnicer, zwanemu często ojcem opery hiszpańskiej. Co pewnie drażni Katalończyków, jako, że z Katalonii pochodził. Historia milczy na temat znajomości przez niego utworów poprzedników, ale pewne tropy wskazują , że przynajmniej dzieło Mozarta obce mu nie było. Sama budowa tych dwóch oper wykazuje pewne podobieństwa: obie mają po dwa akty ( niezbyt powszechne, zazwyczaj części bywało więcej), pierwszy mniej więcej 1,5 godziny, drugi nieco mniej. Porównywanie materii muzycznej byłoby znęcaniem się nad Carnicerem , który stworzył rzecz właściwą swojemu czasowi – brzmi to jak nieznany i nieco mniej udany utwór wczesnego Rossiniego. Kariery scenicznej rzecz nie zrobiła, my możemy się z nią zaznajomić dzięki rejestracji spektaklu, który  odbył się na festiwalu mozartowskim w Corunie.  Fabuła różni się nieco od znanej nam z przeróbki Da Pontego. Carnicer skreślił parę plebejską, nie mamy więc Zerliny i Masetta, Don Ottavia sprowadził do roli rekwizytu, ograniczył też trochę znaczenie Leporella  i Donny Elviry. Za to Donna Anna i Komandor zyskali. Mord na tym ostatnim odbywa się dopiero pod koniec pierwszego aktu, tak więc Komandor ma co zagrać i zaśpiewać. Reżyserię spektaklu powierzono Damiano Michieletto (wiem, robię się nudna, ale miałam o tym pojęcia sięgając po płytę) ,który akcję umieścił w kuchni podczas wesela Anny i Ottavia. Jest to kuchnia ascetyczna, wyłożona w całości białymi kafelkami i wyposażona w stalowy ciąg roboczy z blatem i zlewami. A także w typowe akcesoria, które okażą się niezmiernie przydatne w miarę rozwoju wydarzeń. Gordon Ramsey powinien koniecznie obejrzeć te produkcję aby poznać prawdziwe znaczenie pojęcia „Hell’s Kitchen”. Pracują tam bowiem niezmiernie demoniczni kucharze w klasycznych białych fartuchach i czapach, którzy komentują akcję i czasem się do niej włączają, także dźwiękowo – punktując na przykład perkusyjne efekty w orkiestrze waleniem tasakami lub plaskając rozgłośnie mokrymi szmatami. Miałam natrętne wrażenie , iż efekt plastyczny jest dla reżysera znacznie ważniejszy niż czytelne dla widza przeprowadzenie akcji. Trzeba przyznać, że ten efekt był interesujący – zwłaszcza w symbolicznym zestawieniu barw  kostiumów – Giovanni nosi krwisto czerwony płaszcz, Anna najpierw ślubną biel , później czerń żałoby, Elvira, odarta z dziewiczej bieli ujawnia pod spodem purpurową suknię, Leporello nosi konwencjonalny, szary garnitur. Komandor prezentuje się w czarnym płaszczu jako żyjący , jako upiór staje się … kolejnym kucharzem. Postać Don Giovanniego nie ma wiele wspólnego z gigantem mozartowskim, to raczej typowy czarny charakter, niebudzący finałowym „no!” ostrożnego podziwu.  Za sprawą Carnicera umiera zresztą dość jękliwie. Wrażenie to pogłębia nieszczególna muzyczna interpretacja partii , najeżonej taką ilością ozdobników , że nie wiem, czy Juan  Diego Florez by podołał.
Dimitri Korchak nie podołał na pewno,  stratosferyczna koloratura leży poza granicami jego możliwości a sam głos brzmiał nieciekawie. Don Giovanni ma na początku drugiego aktu wielka scenę – prawie 20 minut solo – to by było trudne nawet dla doświadczonego tenora. A chłopak jest młody, mam więc nadzieję, że to zwykły błąd początkującego ( zwłaszcza, że potem, jako Leński  sprawdził się pięknie). Za to jego kreacji aktorskiej trudno coś zarzucić. Donna Anna – Annamaria Dell’Oste także porwała się na zadanie dla siebie za trudne, ale z efektem nieco lepszym, niż Korchak. Jej metaliczny głos brzmiał trochę zbyt zgrzytliwie jak dla mnie, ale intonacja była w porządku, wyrazu dramatycznego także jej nie brakowało.  Enrica Fabbri zrobiła moim uszom dużą przyjemność jako posiadaczka głosu dużo cieplejszego i okrąglejszego w barwie. Komandora śpiewał Wojtek Gierlach i jeśli pominąć groszek, którego nie lubię sprawił się znakomicie pod każdym względem. W porządku był też Jose Juan Frontal – Leporello. Doświadczony spec od Rossiniego Alberto Zedda poprowadził orkiestrę sprawnie, lecz bez fajerwerków. Co zostanie w mojej pamięci z tego seansu? Dziwne wrażenie, gdy słyszysz doskonale znane Ci słowa śpiewane do muzyki nie tylko zupełnie innej niż brzmiąca w Twojej głowie, ale tez mającej całkowicie różny ciężar gatunkowy. Oraz kilka obrazów: bohaterowie zanurzający dłonie we krwi świeżo zaszlachtowanego (doprawdy trudno to nazwać inaczej) Komandora i odciskający te czerwone ręce na nagiej klatce piersiowej Giovanniego. A także pochyleni nad przerażonym rozpustnikiem …. kucharze w strojach służbowych , ale … czarnych i pomachujący znacząco długimi nożami. Szczerze mówiąc ten ostatni raczej mnie rozbawił niż wzbudził grozę. Ale czasu poświeconego Carnicerowi nie żałuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz