Nie odzywałam się czas jakiś, ale w ostatnich tygodniach obcowałam z muzyką zupełnie innego rodzaju niż zazwyczaj. Poznałam przeróżne rodzaje ranchery oraz uroczych hombres w dużych kapeluszach i ubrankach z lampasami. Jedno mogę stwierdzić z całą pewnością - po kilku tequilach zupełnie obojętne staje się, czy adorujący cię i słodkim falsetem wyśpiewujący miłosne zaklęcia pan jest młodzieńcem jak malowanie czy starszym acz doświadczonym skrzekliwcem. Ostrzegam, że rozpoznanie narodowości polskiej powoduje nieuniknione wykonanie "Cielito lindo" . Chórek rozochoconych rodaków bywa wówczas znacznie bardziej dojmującym doświadczeniem dla uszu niż najsłabsi nawet mariachi z Xochimilco. Wszystko jednak kiedyś ma swój kres, więc w miarę gładko od ognistych desperados moge przejść do tego , co interesuje nas najbardziej.
Niewiele
oper wymagało ode mnie tylu wysiłków poszukiwawczych i mimo nieocenionego
wujaszka Google wcale nie było łatwo dotrzeć do niektórych informacji,
zwłaszcza, że kilka z nich trzeba było zweryfikować. Teraz wiedzę mam jako tako
uporządkowaną i mogę się nią podzielić. Jeśli są wśród czytelników bloga osoby,
dla których wszystko to, co dla mnie stanowi odkrycie było od dawna znane - wybaczcie proszę. Jako, że tytuł „Don
Giovanni” zawsze zwraca moją uwagę, postanowiłam się dokładniej przyjrzeć
operze „Il dissoluto punito ossia Don Giovanni Tenorio” Ramona Carnicera. Czasami bywa ona całkowicie błędnie opisywana
jako zarzuela, ale niesłusznie. Libretto (uwaga – tu właśnie zaczynają
się schody) jest delikatną mutacją tekstu Giovanniego Bertati, który jako
pierwszy wykorzystał Gazzaniga. Jego
opera „Don Juan Tenorio, ossia Il
convitato di pietra” miała premierę w maju 1787. Mniej więcej wtedy, po
sukcesie „Wesela Figara” Mozart zwrócił się do Lorenza Da Ponte z prośbą o nowe
libretto. A że Da Pontemu się spieszyło, bo miał też inne zamówienia namówił
boskiego Amadeusza na temat doskonale znany i wielokrotnie już wykorzystywany w
literaturze (Tirso de Molina, Moliere) . Po uzyskaniu zgody kompozytora
librecista … przykroił po prostu po
swojemu tekst Bertatiego. I on właśnie przyczynił się walnie do nieśmiertelnej
sławy genialnego librecisty, jaką Da
Ponte cieszy się do dziś. Nie twierdzę, że niesłusznie – ale to , co większość
z nas zna jako jego dzieło wyszło spod zupełnie innej ręki ( w tym najsławniejsze
fragmenty – np. aria katalogowa Leporella i parę innych, w tym finał). Biedny
Bertati zaś został niemal całkowicie zapomniany. Nie żył już od 7 lat, kiedy
jego libretto posłużyło trzeciemu kompozytorowi, właśnie Ramonowi Carnicer,
zwanemu często ojcem opery hiszpańskiej. Co pewnie drażni Katalończyków, jako,
że z Katalonii pochodził. Historia milczy na temat znajomości przez niego
utworów poprzedników, ale pewne tropy wskazują , że przynajmniej dzieło Mozarta
obce mu nie było. Sama budowa tych dwóch oper wykazuje pewne podobieństwa: obie
mają po dwa akty ( niezbyt powszechne, zazwyczaj części bywało więcej),
pierwszy mniej więcej 1,5 godziny, drugi nieco mniej. Porównywanie materii
muzycznej byłoby znęcaniem się nad Carnicerem , który stworzył rzecz właściwą
swojemu czasowi – brzmi to jak nieznany i nieco mniej udany utwór wczesnego
Rossiniego. Kariery scenicznej rzecz nie zrobiła, my możemy się z nią
zaznajomić dzięki rejestracji spektaklu, który
odbył się na festiwalu mozartowskim w Corunie. Fabuła różni się nieco od znanej nam z
przeróbki Da Pontego. Carnicer skreślił parę plebejską, nie mamy więc Zerliny i
Masetta, Don Ottavia sprowadził do roli rekwizytu, ograniczył też trochę
znaczenie Leporella i Donny Elviry. Za
to Donna Anna i Komandor zyskali. Mord na tym ostatnim odbywa się dopiero pod
koniec pierwszego aktu, tak więc Komandor ma co zagrać i zaśpiewać. Reżyserię
spektaklu powierzono Damiano Michieletto (wiem, robię się nudna, ale miałam o
tym pojęcia sięgając po płytę) ,który akcję umieścił w kuchni podczas wesela
Anny i Ottavia. Jest to kuchnia ascetyczna, wyłożona w całości białymi
kafelkami i wyposażona w stalowy ciąg roboczy z blatem i zlewami. A także w
typowe akcesoria, które okażą się niezmiernie przydatne w miarę rozwoju
wydarzeń. Gordon Ramsey powinien koniecznie obejrzeć te produkcję aby poznać
prawdziwe znaczenie pojęcia „Hell’s Kitchen”. Pracują tam bowiem niezmiernie
demoniczni kucharze w klasycznych białych fartuchach i czapach, którzy
komentują akcję i czasem się do niej włączają, także dźwiękowo – punktując na
przykład perkusyjne efekty w orkiestrze waleniem tasakami lub plaskając
rozgłośnie mokrymi szmatami. Miałam natrętne wrażenie , iż efekt plastyczny
jest dla reżysera znacznie ważniejszy niż czytelne dla widza przeprowadzenie
akcji. Trzeba przyznać, że ten efekt był interesujący – zwłaszcza w
symbolicznym zestawieniu barw kostiumów
– Giovanni nosi krwisto czerwony płaszcz, Anna najpierw ślubną biel , później
czerń żałoby, Elvira, odarta z dziewiczej bieli ujawnia pod spodem purpurową
suknię, Leporello nosi konwencjonalny, szary garnitur. Komandor prezentuje się
w czarnym płaszczu jako żyjący , jako upiór staje się … kolejnym kucharzem.
Postać Don Giovanniego nie ma wiele wspólnego z gigantem mozartowskim, to
raczej typowy czarny charakter, niebudzący finałowym „no!” ostrożnego podziwu. Za sprawą Carnicera umiera zresztą dość
jękliwie. Wrażenie to pogłębia nieszczególna muzyczna interpretacja partii ,
najeżonej taką ilością ozdobników , że nie wiem, czy Juan Diego Florez by podołał.
Dimitri
Korchak nie podołał na pewno,
stratosferyczna koloratura leży poza granicami jego możliwości a sam
głos brzmiał nieciekawie. Don Giovanni ma na początku drugiego aktu wielka
scenę – prawie 20 minut solo – to by było trudne nawet dla doświadczonego
tenora. A chłopak jest młody, mam więc nadzieję, że to zwykły błąd
początkującego ( zwłaszcza, że potem, jako Leński sprawdził się pięknie). Za to jego kreacji
aktorskiej trudno coś zarzucić. Donna Anna – Annamaria Dell’Oste także porwała
się na zadanie dla siebie za trudne, ale z efektem nieco lepszym, niż Korchak.
Jej metaliczny głos brzmiał trochę zbyt zgrzytliwie jak dla mnie, ale intonacja
była w porządku, wyrazu dramatycznego także jej nie brakowało. Enrica Fabbri zrobiła moim uszom dużą
przyjemność jako posiadaczka głosu dużo cieplejszego i okrąglejszego w barwie. Komandora
śpiewał Wojtek Gierlach i jeśli pominąć groszek, którego nie lubię sprawił się
znakomicie pod każdym względem. W porządku był też Jose Juan Frontal –
Leporello. Doświadczony spec od Rossiniego Alberto Zedda poprowadził orkiestrę
sprawnie, lecz bez fajerwerków. Co zostanie w mojej pamięci z tego seansu?
Dziwne wrażenie, gdy słyszysz doskonale znane Ci słowa śpiewane do muzyki nie
tylko zupełnie innej niż brzmiąca w Twojej głowie, ale tez mającej całkowicie
różny ciężar gatunkowy. Oraz kilka obrazów: bohaterowie zanurzający dłonie we
krwi świeżo zaszlachtowanego (doprawdy trudno to nazwać inaczej) Komandora i
odciskający te czerwone ręce na nagiej klatce piersiowej Giovanniego. A także
pochyleni nad przerażonym rozpustnikiem …. kucharze w strojach służbowych , ale
… czarnych i pomachujący znacząco długimi nożami. Szczerze mówiąc ten ostatni
raczej mnie rozbawił niż wzbudził grozę. Ale czasu poświeconego Carnicerowi nie
żałuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz