Czasem przy oglądaniu kolejnego dokonania słynnego
reżysera ogarnia mnie straszny smutek. Żal, że prawie każdy z tych panów uważa
się za wszechwładnego demiurga, którego ogranicza tylko kasa . Natomiast
szacunek dla prawdziwych twórców dzieła – kompozytora i librecisty , oraz
elementarne poszanowanie dla współpracowników
- dyrygenta, śpiewaków to burżuazyjne przeżytki, którym wszak jedyny
Prawdziwy Artysta w teatrze, czyli reżyser hołdować nie będzie. „Smutno mi, Boże”.
Taką przykrość wyrządził mi właśnie Peter Konwitschny wystawiając w Theater an der
Wien „Attilę” z muzyką Verdiego. Bo „Attila” Verdiego i Solery to już
zdecydowanie nie był. Pewnie powinnam
być przygotowana, przecież to ani pierwsze, ani dziesiąte, ani setne
przedstawienie tego typu. Ale chyba nie potrafię się przyzwyczaić do takiej
hucpy, do tej intelektualnej pustki i niemocy maskowanej bezczelnością. Bo cóż
my tu mamy? Koncept , który aż bije po oczach dosłownym przełożeniem na
sceniczną rzeczywistość . Otóż, proszę ja państwa jako dzieci bawimy się
nieszkodliwie, acz zajadle. Kiedy dorastamy, nie dojrzewamy ani trochę, tylko
nasze rozrywki stają się bardziej niebezpieczne. Po czym wracamy, już jako
starcy do stanu zdziecinniałej zajadłości. Tak przynajmniej sądzi Konwitschny.
Tylko dlaczego jako pretekst do wyłożenia publiczności tej głębokiej tezy
wybrał sobie „Attilę”? Przyjrzyjmy się jeszcze jak to wygląda – bywają rzeczy w
opisie straszne, w bezpośrednim zetknięciu całkiem strawne. Ale to nie ten
przypadek, niestety. Na scenie szaleje tłum groteskowo wyglądających dorosłych
przebranych za rozdokazywane pacholęta, co w wypadku niektórych jest po prostu
upokarzające (Odabella!). Dzieciątka te posługują się rekwizytami w rodzaju
papieru toaletowego, szczotki do czyszczenia toalety czy deski klozetowej
(czyżby trop freudowski?). Myślicie może , że po dorośnięciu zyskują na
godności? Nic z tego, krótkie spodenki, czuby i kucyki zmieniają się tylko na
korporacyjne mundurki, to wszystko. Zaś w finale dostajemy grono odrażających
staruszków radośnie szalejących przy użyciu wózków inwalidzkich, balkoników i
kul. Są też scenki wyraźnie sabotujące pracę śpiewaków – taki Ezio zmuszony
jest w czasie krótkiej cabaletty pięciokrotnie padać na deski i powstawać, co
pozwala podziwiać sprawność oddechową George Peteana, ale wątpię czy miał on
szczególną ochotę na taką demonstrację. Dotrwałam do końca tego horroru, bo od
strony muzycznej zostało to wykonane zupełnie nieźle . Riccardo Frizza
poprowadził orkiestrę momentami aż nazbyt dziarsko i skocznie, ale taka
koncepcja utworu jest do przyjęcia. Dimitri Belosselsky okazał się świetnym
Attilą, mimo , iż reżyser pozbawił go całkowicie szansy na to, że by jego
bohater mógł być groźnym , choć szarpanym wątpliwościami tyranem. Za to głosowo
Belosselsky sprawdził się nad podziw –
barwa, frazowanie , wyraz – wszystko jak trzeba. George Petean był
równie doskonałym Eziem ( nie bez powodu został adresatem owacji po swej
arii) , więc początkowy duet obu panów ze słynnym „avrai tu l’universo, resti
i’Italia a me” wypadł wspaniale (przy zamkniętych oczach oczywiście). Nie
jestem szczególną fanką Lucrezii Garcii , ale jako Odabella przynajmniej
wokalnie była niezła – może brak uwodzicielskiej barwy głosu przeszkadza tu
mniej, bo postać jest osobą gniewną i walczącą. Nikolai Shukoff dysponuje
tenorem nieco za delikatnym do partii Foresta, ale używa tego co ma
rozsądnie. Jaka szkoda, że odrobiny
rozsądku zabrakło Konwitschnemu (oraz intendentowi, który go zatrudnił).
Ta inscenizacja to koszmar, powinno się karać za takie sceniczne anomalie.
OdpowiedzUsuńTo kompletne kretyństwo przeszkadzało w odbiorze muzyki Verdiego . Peter Konwitschny powinien swoje aberracyjne wizje uskuteczniać w innych miejscach, a nie masakrować tę przepiękną operę.
Dimitri Belosselsky i George Petean śpiewali fantastycznie.