czwartek, 21 listopada 2013

Źle się chłopcy bawicie - "Attila" z Theater an der Wien


Czasem przy oglądaniu kolejnego dokonania słynnego reżysera ogarnia mnie straszny smutek. Żal, że prawie każdy z tych panów uważa się za wszechwładnego demiurga, którego ogranicza tylko kasa . Natomiast szacunek dla prawdziwych twórców dzieła – kompozytora i librecisty , oraz elementarne poszanowanie dla współpracowników  - dyrygenta, śpiewaków to burżuazyjne przeżytki, którym wszak jedyny Prawdziwy Artysta w teatrze, czyli reżyser hołdować nie będzie. „Smutno mi, Boże”. Taką przykrość wyrządził mi właśnie  Peter Konwitschny wystawiając w Theater an der Wien „Attilę” z muzyką Verdiego. Bo „Attila” Verdiego i Solery to już zdecydowanie nie był.  Pewnie powinnam być przygotowana, przecież to ani pierwsze, ani dziesiąte, ani setne przedstawienie tego typu. Ale chyba nie potrafię się przyzwyczaić do takiej hucpy, do tej intelektualnej pustki i niemocy maskowanej bezczelnością. Bo cóż my tu mamy? Koncept , który aż bije po oczach dosłownym przełożeniem na sceniczną rzeczywistość . Otóż, proszę ja państwa jako dzieci bawimy się nieszkodliwie, acz zajadle. Kiedy dorastamy, nie dojrzewamy ani trochę, tylko nasze rozrywki stają się bardziej niebezpieczne. Po czym wracamy, już jako starcy do stanu zdziecinniałej zajadłości. Tak przynajmniej sądzi Konwitschny. Tylko dlaczego jako pretekst do wyłożenia publiczności tej głębokiej tezy wybrał sobie „Attilę”? Przyjrzyjmy się jeszcze jak to wygląda – bywają rzeczy w opisie straszne, w bezpośrednim zetknięciu całkiem strawne. Ale to nie ten przypadek, niestety. Na scenie szaleje tłum groteskowo wyglądających dorosłych przebranych za rozdokazywane pacholęta, co w wypadku niektórych jest po prostu upokarzające (Odabella!). Dzieciątka te posługują się rekwizytami w rodzaju papieru toaletowego, szczotki do czyszczenia toalety czy deski klozetowej (czyżby trop freudowski?). Myślicie może , że po dorośnięciu zyskują na godności? Nic z tego, krótkie spodenki, czuby i kucyki zmieniają się tylko na korporacyjne mundurki, to wszystko. Zaś w finale dostajemy grono odrażających staruszków radośnie szalejących przy użyciu wózków inwalidzkich, balkoników i kul. Są też scenki wyraźnie sabotujące pracę śpiewaków – taki Ezio zmuszony jest w czasie krótkiej cabaletty pięciokrotnie padać na deski i powstawać, co pozwala podziwiać sprawność oddechową George Peteana, ale wątpię czy miał on szczególną ochotę na taką demonstrację. Dotrwałam do końca tego horroru, bo od strony muzycznej zostało to wykonane zupełnie nieźle . Riccardo Frizza poprowadził orkiestrę momentami aż nazbyt dziarsko i skocznie, ale taka koncepcja utworu jest do przyjęcia. Dimitri Belosselsky okazał się świetnym Attilą, mimo , iż reżyser pozbawił go całkowicie szansy na to, że by jego bohater mógł być groźnym , choć szarpanym wątpliwościami tyranem. Za to głosowo Belosselsky  sprawdził się nad podziw – barwa, frazowanie , wyraz – wszystko jak trzeba. George Petean  był  równie doskonałym Eziem ( nie bez powodu został adresatem owacji po swej arii) , więc początkowy duet obu panów ze słynnym „avrai tu l’universo, resti i’Italia a me” wypadł wspaniale (przy zamkniętych oczach oczywiście). Nie jestem szczególną fanką Lucrezii Garcii , ale jako Odabella przynajmniej wokalnie była niezła – może brak uwodzicielskiej barwy głosu przeszkadza tu mniej, bo postać jest osobą gniewną i walczącą. Nikolai Shukoff dysponuje tenorem nieco za delikatnym do partii Foresta, ale używa tego co ma rozsądnie.  Jaka szkoda, że odrobiny rozsądku zabrakło Konwitschnemu (oraz intendentowi, który go zatrudnił).




1 komentarz:

  1. Ta inscenizacja to koszmar, powinno się karać za takie sceniczne anomalie.
    To kompletne kretyństwo przeszkadzało w odbiorze muzyki Verdiego . Peter Konwitschny powinien swoje aberracyjne wizje uskuteczniać w innych miejscach, a nie masakrować tę przepiękną operę.
    Dimitri Belosselsky i George Petean śpiewali fantastycznie.

    OdpowiedzUsuń