Premiera „Kupca weneckiego” w warszawskim Teatrze Wielkim
postawiła mnie w sytuacji, której bardzo nie lubię – poczułam się nieco
bezradna wobec natłoku wątpliwości, jakie we mnie wywołała i to w różnych
rzeczy aspektach. Pierwsza i najważniejsza dotyczy oryginału literackiego,
przez librecistę Johna O’Briena potraktowanego z dużym pietyzmem. Czy
Shakespeare rzeczywiście popełnił dzieło antysemickie? A jeśli tak, dlaczego ta
domniemana antysemickość w niczym nie przeszkadzała Andrzejowi Czajkowskiemu,
za to we współczesnych budzi lęk tak paniczny, że trudno tę jedną z najlepszych
sztuk geniusza ze Stratfordu uświadczyć na scenie? Dlaczego ta absurdalna
diagnoza utrwaliła się aż tak mocno, że nawet Peter Brook miał powiedzieć, że
nie wystawi „Kupca weneckiego” dopóki na świecie egzystuje chociaż jeden
antysemita? Przecież w tym tekście chodzi przede wszystkim o Obcego, który
żyjąc według innych zasad zadaje nam chcąc nie chcąc niewygodne pytanie o
właściwość naszych własnych. Tego nie lubimy. Gry plemienne są wszak od zarania
dziejów ulubioną zabawą ludzkości zaś
Inni są, byli i pewnie, mimo obowiązującej dziś poprawności politycznej będą na
znacznie słabszej pozycji niż My. Czy tym Innym jest Żyd, chrześcijanin w
dzisiejszym Sudanie, albinos w Afryce czy homoseksualista , a nie daj Boże dwa
w jednym, jak sam Czajkowski - rezultat bywa podobny. Wracając zaś do
konkretów, czy Shylock na pewno jest w tej opowieści czarnym charakterem? Shakespeare wyposaża go w argumenty nie do
pominięcia, znamy powody jego postępowania i nie są one błahe. Zapiekłość w
urazie, w hodowaniu własnych krzywd jest tyko metodą, aby nie zwariować kiedy wszystko,
co stanowiło naszym jestestwie zostało nam odebrane. Kim w tym świetle staje
się Portia , która odniosła już pożądane zwycięstwo i osiągnęła cel, a mimo to
z kamiennym uporem dąży do ostatecznego unicestwienia przeciwnika? Jak można
przypisywać antysemickość tekstowi, w którym padają słowa –
„Doesn’t a Jew have eyes? Doesn’t a Jew have hands, bodily organs, a
human shape, five senses, feelings, and passions? Doesn’t a Jew eat the same
food, get hurt with the same weapons, get sick with the same diseases, get
healed by the same medicine, and warm up in summer and cool off in winter just
like a Christian? If you prick us with a pin, don’t we bleed? If you tickle us,
don’t we laugh? If you poison us, don’t we die? And if you treat us badly,
won’t we try to get revenge? If we’re like you in everything else, we’ll
resemble you in that respect. If a Jew offends a Christian, what’s the
Christian’s kind and gentle reaction? Revenge. If a Christian offends a Jew,
what punishment will he come up with if he follows the Christian example? Of course, the same thing—revenge!”Pozostaje jeszcze kwestia lojalności i wierności ludziom oraz głoszonym zasadom, a tych nie dochowuje w zasadzie nikt, może poza … tytułowym kupcem Antoniem. Podejrzewam, iż także dlatego Andrzej Czajkowski, poza innymi przyczynami oczywistymi identyfikował się właśnie z nim. Ten domysł, uprawniony lub nie spowodował jedno z większych rozczarowań w warszawskim spektaklu. W moim odczuciu Antonio, dla Czajkowskiego najważniejszy, na scenie okazał się ledwie zarysowanym szkicem do postaci, źle zagranym i bardzo źle zaśpiewanym. Siedziałam w dziewiątym rzędzie parteru i zorientowanie się, że pierwsze słowa libretta – „I’m so sad” już padły zajęło mi chwilę. Nie byłam w tym odbiorze Christophera Robsona odosobniona, chociaż w jednej z recenzji ze zdumieniem przeczytałam wyrazy zachwytu jego sztuką wokalną. Być może zawiniła trochę trudna akustyka Teatru Wielkiego ekstremalnie nieprzyjazna niewielkim głosom. Sam spektakl mnie rozczarował, chyba za dużo naczytałam się ochów i achów po zeszłorocznej prapremierze bregenckiej, albo też za dobrze pamiętam film Michaela Radforda z fenomenalnymi kreacjami Ala Pacino i Jeremy’ego Ironsa. Keith Warner nie powstrzymał się oczywiście przed przeniesieniem akcji w czasy nam bliższe, czyli początek dwudziestego wieku. Pozwoliło mu to na wzmocnienie efektu przez wprowadzenie na scenę oddziału młodych mężczyzn w brunatnych koszulach z grupą postaci w czarnych szatach i spiczastych czapach pospołu. Patrząc na ten obraz kolejny raz zastanawiałam się, dlaczego tego rodzaju łopatologiczne chwyty są używane – brak zaufania do inteligencji widza czy brak wyobraźni? Może zamiast stosowania doraźnych efektów należało skupić się na postaciach, bo niektóre (zwłaszcza męskie) cierpiały najwyraźniej na niedoreżyserowanie (szczególnie w akcie pierwszym i trzecim). Drugi i epilog, jako należące głównie do pań wypadł znacznie ciekawiej. Sarah Castle - Portia (zwłaszcza), Verena Gunz - Nerissa i Marisol Montalvo – Jessica poradziły sobie doskonale zarówno z rolami, jak z wokalnymi trudnościami swych partii. Z panów z ogromną przyjemnością słuchałam mocnego, dźwięcznego głosu Charlesa Workmana – Bassania. Nie ma w tym żadnej niespodzianki, bo to artysta dużej klasy, ale dobrze było po raz kolejny potwierdzić ów fakt własnousznie. Przed warszawską premierą wiele osób, w tym ja, zastanawiało się, czy obsadzenie w roli Shylocka czarnoskórego barytona było zabiegiem celowym, służącym wzmocnieniu efektu obcości bohatera – jeśli tak, cel nie został osiągnięty. Lester Lynch śpiewał zaledwie poprawnie, zaś postać tak niezwykle przejmującą i bogatą zagrał ogólnikowo. Nawet jego słynny monolog, w operze przeniesiony do najdramatyczniejszej sceny sądu nie zrobił większego wrażenia. Szkoda, bo mimo wszystko spektakl miał wiele zalet, chociażby niezwykle celne otwarcie i zamkniecie go tą samą sceną. Także scenografia (Ashley Martin-Davis) należy do mocnych stron tej produkcji. Jak zawsze, kiedy mam z dziełem do czynienia po raz pierwszy nie podejmuję zdawać relacji z pracy orkiestry i dyrygenta. Mogę tylko powiedzieć, że muzyczna materia „Kupca weneckiego” była dla mnie interesująca, akt drugi i epilog, w których Czajkowski posłużył się wyraźnie (nawet dla osoby zawstydzająco nieotrzaskanej z operą współczesną) innym językiem niż w pierwszym i trzecim bardzo mi się podobał. Inspiracje Szymanowskim są w tej muzyce oczywiste i naturalne. Ze smutkiem wyznaję jednak, że linie wokalne były dla mnie momentami dużym wyzwaniem i chwilami czułam się mocno niekomfortowo – atakowana dźwiękiem. Zapewne zawinił mój brak muzycznej edukacji, ale trudno – po tym doświadczeniu skupię się raczej na poznawaniu instrumentalnej twórczości Czajkowskiego. Cieszę się natomiast, że mogłam w wydarzeniu, jakim było wystawienie „Kupca weneckiego” w Polsce uczestniczyć. Bo -
“The man
that hath no music in himself,
Nor is not
moved with concord of sweet sounds,
Is fit for
treasons, stratagems, and spoils.
The motions
of his spirit are dull as night,
And his
affections dark as Erebus.
Let no such
man be trusted. Mark
the music.”