poniedziałek, 29 września 2014

"Latajacy Holender" w Wiedniu



„Latający Holender” (czy też w wersji ładniejszej „Holender tułacz”) to opera, od której powinno się swoją przygodę z Wagnerem zaczynać. Nie dlatego, że to dzieło stanowiące istotny jakościowy przełom w twórczości autora, ale z przyczyny bardziej praktycznej. W ten sposób można nierzadko niechętnego i wystraszonego delikwenta przekonać, iż twierdzenie o rzekomej niemelodyjności tej muzyki jest całkowicie bezpodstawne (nie trzeba mieć słuchu absolutnego, aby po pierwszym kontakcie np. z chórem marynarzy z trzeciego aktu zanucić go samemu) a nadto nie każdej wagnerowskiej operze trzeba poświęcić pół dnia.  A jak człowiek pokocha już „Holendra”, to zazwyczaj przepadło, naturalna ciekawość zaprowadzi go do „Lohengrina”, „Tannhausera”, wreszcie tetralogii i jeszcze dalej. Byle spokojnie i  bez zarzucania początkującego tyradami o genialności kompozytora. Mniej więcej tak rozwijała się moja wagnerowska ścieżka i myślę, że była dobra. „Holendra” zaś do dziś nie cenię wcale mniej niż bardziej monumentalne dzieła mistrza. Dlatego jestem ciekawa każdej następnej inscenizacji i nie pomijam żadnej mi dostępnej. Tym razem żądająca zazwyczaj słonej opłaty za swoje transmisje internetowe Wiener Staatsoper w ramach zanęty pozwoliła nam obejrzeć swój spektakl za darmo, skorzystałam więc chętnie. Produkcja oczywiście ma już swoje lata, zaś prezentowane przedstawienie było już pięćdziesiątą drugą jej odsłoną. Christine Mielitz nie siliła się na nowatorskie pomysły realizując dokładnie to, co zostało zapisane w tekście muzycznym i literackim uwypuklając może troszeczkę elementy nieco współczesne kobiety irytujące. Nie tylko feministki zastanawiają się nad tym, dlaczego odkupienie grzechów mężczyzny ( nie znamy konkretów, ale musiały być bardzo ciężkie) wymaga poświęcenia kolejnej, kobiecej ofiary. Trudno, ten motyw występuje u Wagnera regularnie zaś kto wie coś o nim samym i jego życiu wie też, że damy pełniły w nim role raczej służebne. Poza tym mistrz nie wymyślił przecież tej historii, ona „tylko” zapłodniła jego niepospolitą wyobraźnię. Fabuła zawiera mnóstwo elementów uważanych powszechnie za romantyczne, począwszy od samego tła – morze, wiatr, ciemności, w których czai się nieznane – a na bohaterach skończywszy – mroczny, niebezpieczny Holender i jasna, rozmarzona Senta. A co mamy na wiedeńskiej scenie? W zasadzie to, co powinniśmy. Począwszy od drugiego aktu znajdujemy się chyba na pokładzie statku-magazynu, który pełni różne role, zaś w tle mamy jedyny element współczesny – panoramę rozświetlonego kolorowo wielkiego miasta z wieżowcami typowymi dla naszych czasów. Cóż, mit tułacza jest przecież wieczny. Akcja toczy się zgodnie z librettem i tylko w dwóch momentach miałam wątpliwości co do sposobu jej poprowadzenia. Niekonieczna wydała mi się natychmiastowa i zbiorowa realizacja seksualnych popędów marynarzy w trzecim akcie kończąca się właściwie gwałtem. Zaś Senta dokonująca ostatecznego wyboru śmierci przez samospalenie (niczym idąca żywcem na stos Siegfrieda Brunhilda) wydała mi się niepotrzebnym wyolbrzymieniem. Ogólnie jednak to taka inscenizacja, która ani nie angażuje nadmiernie, ani nie boli. Nadaje się doskonale do pokazania początkującemu, bo zaczynać należy po bożemu. Ale gdzież jej tam do wizji Harry’ego Kupfera z Bayreuth (1985) czy nawet do mojej ulubionej wersji (o dziwo) Martina Kuseja .Od strony muzycznej też przedstawienie jakoś mnie nie porwało. Graeme Jenkins dyrygował porządnie (choć dynamika brzmienia wymknęła się trochę spod jego kontroli) ale nie czułam ani wiatru we włosach, ani grozy w monologu Holendra. To  niestety trzeba przypisać Brynowi Terfelowi. Bardzo go lubię, ale wydaje mi się, że jego kariera w ostatnich latach skręciła nadmiernie w stronę Wagnera . Do jego Holendra mogłabym zgłosić te same zastrzeżenia, co do Wotana – brak odpowiednio bogatej barwy głosu i odpowiedniego wolumenu. Może moim odczuciom winien jest znów bajeczny w tej partii Simon Estes, nie wiem. Terfel tworzy dobrą rolę, ale między nim a jego Sentą brak cienia chemii. Na szczęście Ricarda Merbeth stanowi najmocniejszy punkt obsady, śpiewa znakomicie, głos ma mocny, piękny, skoncentrowany, bez słyszalnego wysiłku przedzierający przez grzmiącą orkiestrę. Przy tym równie atrakcyjnie brzmi w lirycznych i dramatycznych fragmentach roli. Obaj tenorzy zaprezentowali się godziwie,  a Sternik – Thomas Ebenstein nawet doskonale. To mała rólka, ale napisana na głos liryczny , który w swojej pieśni musi stanąć do swoistego pojedynku o bycie słyszanym. Udało się, a warto było słyszeć! Norbert Ernst miał pewne niedostatki w mocy, ale i tak jego Erik mnie wzruszył, śpiewak  pozwolił się odbiorcy zidentyfikować ze zwyczajnych facetem, któremu los zgotował dramat.  Peter Rose jako Daland mnie nie zachwycił, głos ładny, ale jakoś zmatowiały. I tym razem usłużna pamięć podsunęła mi tę partię w wykonaniu Mattiego Salminena. Co nigdy nie jest dobrym znakiem, bo nie wspominasz innych w czasie czyjegoś występu, jeśli pochłonie cię on bez reszty.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz