„Latający
Holender” (czy też w wersji ładniejszej „Holender tułacz”) to opera, od której
powinno się swoją przygodę z Wagnerem zaczynać. Nie dlatego, że to dzieło
stanowiące istotny jakościowy przełom w twórczości autora, ale z przyczyny
bardziej praktycznej. W ten sposób można nierzadko niechętnego i wystraszonego
delikwenta przekonać, iż twierdzenie o rzekomej niemelodyjności tej muzyki jest
całkowicie bezpodstawne (nie trzeba mieć słuchu absolutnego, aby po pierwszym
kontakcie np. z chórem marynarzy z trzeciego aktu zanucić go samemu) a nadto
nie każdej wagnerowskiej operze trzeba poświęcić pół dnia. A jak człowiek pokocha już „Holendra”, to
zazwyczaj przepadło, naturalna ciekawość zaprowadzi go do „Lohengrina”, „Tannhausera”,
wreszcie tetralogii i jeszcze dalej. Byle spokojnie i bez zarzucania początkującego tyradami o
genialności kompozytora. Mniej więcej tak rozwijała się moja wagnerowska ścieżka
i myślę, że była dobra. „Holendra” zaś do dziś nie cenię wcale mniej niż
bardziej monumentalne dzieła mistrza. Dlatego jestem ciekawa każdej następnej
inscenizacji i nie pomijam żadnej mi dostępnej. Tym razem żądająca zazwyczaj
słonej opłaty za swoje transmisje internetowe Wiener Staatsoper w ramach zanęty
pozwoliła nam obejrzeć swój spektakl za darmo, skorzystałam więc chętnie.
Produkcja oczywiście ma już swoje lata, zaś prezentowane przedstawienie było
już pięćdziesiątą drugą jej odsłoną. Christine Mielitz nie siliła się na
nowatorskie pomysły realizując dokładnie to, co zostało zapisane w tekście
muzycznym i literackim uwypuklając może troszeczkę elementy nieco współczesne
kobiety irytujące. Nie tylko feministki zastanawiają się nad tym, dlaczego
odkupienie grzechów mężczyzny ( nie znamy konkretów, ale musiały być bardzo
ciężkie) wymaga poświęcenia kolejnej, kobiecej ofiary. Trudno, ten motyw
występuje u Wagnera regularnie zaś kto wie coś o nim samym i jego życiu wie
też, że damy pełniły w nim role raczej służebne. Poza tym mistrz nie wymyślił
przecież tej historii, ona „tylko” zapłodniła jego niepospolitą wyobraźnię.
Fabuła zawiera mnóstwo elementów uważanych powszechnie za romantyczne,
począwszy od samego tła – morze, wiatr, ciemności, w których czai się nieznane
– a na bohaterach skończywszy – mroczny, niebezpieczny Holender i jasna,
rozmarzona Senta. A co mamy na wiedeńskiej scenie? W zasadzie to, co
powinniśmy. Począwszy od drugiego aktu znajdujemy się chyba na pokładzie
statku-magazynu, który pełni różne role, zaś w tle mamy jedyny element
współczesny – panoramę rozświetlonego kolorowo wielkiego miasta z wieżowcami
typowymi dla naszych czasów. Cóż, mit tułacza jest przecież wieczny. Akcja
toczy się zgodnie z librettem i tylko w dwóch momentach miałam wątpliwości co
do sposobu jej poprowadzenia. Niekonieczna wydała mi się natychmiastowa i
zbiorowa realizacja seksualnych popędów marynarzy w trzecim akcie kończąca się
właściwie gwałtem. Zaś Senta dokonująca ostatecznego wyboru śmierci przez
samospalenie (niczym idąca żywcem na stos Siegfrieda Brunhilda) wydała mi się
niepotrzebnym wyolbrzymieniem. Ogólnie jednak to taka inscenizacja, która ani
nie angażuje nadmiernie, ani nie boli. Nadaje się doskonale do pokazania
początkującemu, bo zaczynać należy po bożemu. Ale gdzież jej tam do wizji
Harry’ego Kupfera z Bayreuth (1985) czy nawet do mojej ulubionej wersji (o
dziwo) Martina Kuseja .Od strony muzycznej też przedstawienie jakoś mnie nie
porwało. Graeme Jenkins dyrygował porządnie (choć dynamika brzmienia wymknęła
się trochę spod jego kontroli) ale nie czułam ani wiatru we włosach, ani grozy
w monologu Holendra. To niestety trzeba
przypisać Brynowi Terfelowi. Bardzo go lubię, ale wydaje mi się, że jego
kariera w ostatnich latach skręciła nadmiernie w stronę Wagnera . Do jego
Holendra mogłabym zgłosić te same zastrzeżenia, co do Wotana – brak odpowiednio
bogatej barwy głosu i odpowiedniego wolumenu. Może moim odczuciom winien jest
znów bajeczny w tej partii Simon Estes, nie wiem. Terfel tworzy dobrą rolę, ale
między nim a jego Sentą brak cienia chemii. Na szczęście Ricarda Merbeth
stanowi najmocniejszy punkt obsady, śpiewa znakomicie, głos ma mocny, piękny,
skoncentrowany, bez słyszalnego wysiłku przedzierający przez grzmiącą
orkiestrę. Przy tym równie atrakcyjnie brzmi w lirycznych i dramatycznych
fragmentach roli. Obaj tenorzy zaprezentowali się godziwie, a Sternik – Thomas Ebenstein nawet doskonale.
To mała rólka, ale napisana na głos liryczny , który w swojej pieśni musi stanąć
do swoistego pojedynku o bycie słyszanym. Udało się, a warto było słyszeć!
Norbert Ernst miał pewne niedostatki w mocy, ale i tak jego Erik mnie wzruszył,
śpiewak pozwolił się odbiorcy
zidentyfikować ze zwyczajnych facetem, któremu los zgotował dramat. Peter Rose jako Daland mnie nie zachwycił,
głos ładny, ale jakoś zmatowiały. I tym razem usłużna pamięć podsunęła mi tę
partię w wykonaniu Mattiego Salminena. Co nigdy nie jest dobrym znakiem, bo nie
wspominasz innych w czasie czyjegoś występu, jeśli pochłonie cię on bez reszty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz