Po raz drugi dokonałam blogowego samosprawdzenia i po raz
drugi , jak w przypadku „Toski” otrzymałam wynik zaskakujący mnie samą – nigdy
dotąd nie pisałam o „Aidzie”. Jakoś nie potrafiłam tej opery „dodać do
ulubionych”, jakoś nie stała się mi bliska a co za tym idzie właściwie jej nie
słucham. Nie do końca rozszyfrowałam przyczyny tego stanu rzeczy, bo przecież nie jest nią klasa muzyki Giuseppe
Verdiego (wspaniała) ani nawet nadmierna
popularność dzieła (skoro bez wstrętu i z własnej woli sięgam po kolejną
„Traviatę”). Może winą powinnam obarczyć libretto, może miejsce akcji nazbyt
często prowokujące projektantów kostiumów do ośmieszenia głównego tenora, a
może brak porządnej partii barytonowej (Amonasro to postać w gruncie rzeczy
drugoplanowa i poza końcem drugiego aktu i pierwszą połową trzeciego nic nie ma
do zaśpiewania). Na pewno nie przepadam za monumentalizmem dwóch pierwszych
aktów i nie bardzo mam cierpliwość czekać, aż akcja dotrze do znacznie z mego
punku słyszenia ciekawszych trzeciego i czwartego (zwłaszcza przepięknego,
nieziemskiego duetu zamykającego
całość). Nie bardzo też potrafię zidentyfikować się z tytułową bohaterką i
przekonać do jej pokrętnej logiki, łatwiej mi zrozumieć teoretyczny czarny charakter
czyli Amneris. Radames wydaje mi się postacią dosyć żałosną – manipulowany
przez wszystkich pozostałych protagonistów. Jemu mogłabym wyłącznie współczuć,
ale nie jest to cecha szczególnie pożądana u operowego herosa. Co z tego, że
znając historię powstania utworu i wiedząc doskonale, dlaczego dokonano wyboru
takiego, a nie innego tematu wymuszającego gigantyczną skalę, kiedy i tak coś
„nie zaskakuje” i nic nie mogę na to poradzić. Zaś „Aida” cieszy się
niesłabnącym powodzeniem w teatrach na całym świecie. W ostatnich dniach
premierę miała nowa produkcja w mediolańskiej La Scali i wystawiono operę w
wersji koncertowej w rzymskiej Accademia di Santa Cecilia. Na zapisy obu tych wykonań moją uwagę
ściągnęli oczywiście śpiewacy – w Rzymie właściwie współczesna obsada marzeń a
w Mediolanie przede wszystkim mezzosopranistka. Zdam Wam relację z tych wydarzeń i uprzedzam –
będę porównywać. Słuchając dwa razy tego samego utworu w ciągu kilkudziesięciu
godzin nie da się od tego uciec.
Na nową produkcję „Aidy” czekano w La Scali od dłuższego
czasu. A była potrzebna, bo – przynajmniej w Europie – przeładowane
szczegółami, wystawne do granic wytrzymałości oczu inscenizacje Franco
Zeffirellego coraz bardziej wydają się anachroniczne. A jednak patrząc na
spektakl Petera Steina miałam permanetnie wrażenie całkowitego braku reżyserii,
co również nie jest dobrym wyjściem. Swoją indywidualność silnie zaznaczyli
scenograf i projektantka kostiumów, nie było jednak nikogo, kto zadbałby o jaka
taką spójność ich odmiennych koncepcji. Ferdinand Woegerbauer stworzył nowoczesne, elganckie, oszczędne w formie
dekoracje w bieli, czerni i złocie. Nie są one odwzorowaniem staroegipskich
rycin, ale wariacją na ich temat. Za to Nanà
Cecchi solidnie sobie poszalała konfrontując widzów z feerią ostrych barw i strojami urody,
powiedzmy sobie szczerze nienachalnej . Najbardziiej zdumiał mnie wygląd tancerzy odzianych w zielone kombinezony i
tej samej barwy peruki typu „piorun w szczypiorek” (czy też bardziej
kolokwialnie mówiąc „pieron w mietłę”).
Choreografia scen baletowych autorstwa Massimiliano Volpiniego także
wydała mi się problematyczna. Odpowiedzialność za całość ponosi jednak Stein,
który nie ma umiejętności radzenia sobie z tłumami na scenie, a w wypadku
„Aidy” to przypadłość dyskwalifikująca. Gdyby chociaż miał pomysł na postaci
najważniejsze … ale nie, śpiewacy zostali bez pomocy, zdani tylko na własne
umiejętności aktorskie. Muzycznie spektakl okazał się poprawny, ale bardzo
rutyniarski – począwszy od dyrygenta -
Zubina Mehty przez solistów a na chórze skończywszy. Kristin Lewis ma głos ładny, ale do roli
tytułowej za mały i trochę się męczyła, zaś efekt był zaledwie akceptowalny.
Fabio Satori jest rozpaczliwie nieatrakcyjnym Radamesem (i nie chodzi tu o jego
sylwetkę tylko kompletną interpretacyjną nieudolność), ale za to śpiewa od
strony technicznej bardzo porządnie, zaś jego tenor może się wielbicielom
typowo włoskiego brzmienia podobać. George Ganidze – Amonasro i Carlo Colombara
– Faraon dali niezbyt ekscytujące, ale przyzwoite kreacje wokalne. Na Mattiego Salminena
- Ramfis należy spuścić zasłonę miłosierdzia i wspominać jego minioną chwałę.
Pozostała jeszcze Anita Rachvelishvili jako Amneris. Zostawiłam ją sobie na
koniec, bo to w tym przedstawieniu prawdziwy klejnot, błyszczący blaskiem
przyćmiewającym wszystkich i to pod każdym względem. Mezzosopran duży,
mięsisty, mocny, bogaty, we wszystkich rejestrach równie atrakcyjny jest do
partii egipskiej księżniczki wymarzony. Ekspresja zarówno wokalna jak sceniczna
wspaniała – to prawdziwa kobieta, namiętna, władcza, zrozpaczona. Rachvelishvili nie musi bać się loggionistów
– w la Scali, teatrze ekstremalnie nieprzyjaznym artystom spoza Włoch na nią
czekają tylko owacje. Nie bez powodu!
O zamiarze dokonania studyjnego nagrania „Aidy”
usłyszałam po raz pierwszy już dość dawno temu, przy okazji wydania „Madamy Butterfly”. Wiadomość to była
zaskakująca w czasach, kiedy tego typu kosztowne acz prestiżowe przedsięwzięcia
niemal już zanikły. Projekt zakładał wówczas, że gwiazdami nowego albumu będą
ci sami artyści, co w wypadku bardzo chwalonej „Madamy” – wszak nie zmienia się
zwycięskiej drużyny. Trochę czasu jednak minęło, coś po drodze się zdarzyło
(szczegóły porzucenia projektu przez Angelę Gheorghiu bądź też śpiewaczki przez
wytwórnię nie są mi znane) i ostatecznie do sesji nagraniowych przystąpił
prawdziwy dream team z Antonio Pappano, Anją Harteros i Jonasem Kaufmannem na
czele. Niejako przy okazji, a także w celach promocyjnych zdecydowano się na
jedno jedyne, koncertowe wykonanie opery 27 lutego 2015. Nie transmitowały go
żadne media, ale od czegóż mamy telefony … Nie sądzę zresztą, by ta piracka
rejestracja, która błyskawicznie rozpełzła się po sieci w czymkolwiek
zaszkodziła profesjonalnej , jako, że jakość dźwięku jest typowa dla komórek,
czyli zła i może najwyżej zaostrzyć apetyt. Z tym zastrzeżeniem zabieram się do
relacji. Pierwsze, co nawet w takich warunkach rzuca się w uszy natychmiast to
sposób prowadzenia i potraktowania partytury przez dyrygenta. Tu nie ma ani
śladu rutyny, wszystko zostało dokładnie przeanalizowane, ale pasja i namiętna
miłość do tej muzyki i tego konkretnego utworu są słyszalne od początku po
finał. Oczywiście nie każdemu spodobają
się nieortodoksyjne tempa stosowane przez Pappano (na przykład maksymalnie zwolniona „Celeste Aida” czy
galopujący finał trzeciego aktu), ale nie sposób nie zauważyć subtelności, z
jaką zagrana została uwertura i energii, jaką pulsują wielkie sceny zbiorowe.
Słuchając orkiestry pod mistrzowską (realnie, nie tylko
tytularnie-grzecznościowo) ręką Antonio Pappano zaczęłam się intensywnie
zastanawiać dlaczegóż to ja właściwie nie przepadam za „Aidą”. Odpowiedź
okazuje się prostsza, niż myślałam. Najwyraźniej dopiero dziś trafiłam na
„swoją”. I pewnie do końca tekstu
byłyby już same tylko achy i ochy gdyby nie … Anja Harteros, artystka, którą
uwielbiam. Niestety, Aida nie jest partią dla niej, a 27 lutego nie był jej
dniem. Wysoka tessitura roli nie służy sopranowi Harteros, brzmiał on sucho,
momentami krzykliwie, ze słyszalnym wysiłkiem i nie zawsze we właściwej
tonacji. W finale arii nad Nilem zdarzył się nawet kogut wyjątkowo paskudny.
Skupiona na pokonywaniu trudności wokalnych artystka nie osiągnęła też właściwego
sobie poziomu interpretacyjnego. A przecież finałowy duet łączący skazanych na
powolną śmierć kochanków w nadziei na
lepszy świat gdzieś, tam z daleka od doliny łez wydaje się dla niej stworzony. To wszystko
nie znaczy oczywiście, że Harteros całkiem położyła rolę. Momentami dało się słyszeć tę Anję,
której rozentuzjazmowany Włoch podziekował okrzykiem „la divina”. Jonas
Kaufmann dał za to dowód na to, iż prawdziwy artysta ciągle się uczy . „Celeste
Aida” w jego wykonaniu to zupełnie inna aria niż ta, którą nagrał na albumie
verdiowskim. I co za piękne „zamierające” B ( B morendo) zaśpiewane pełnym
głosem, bez śladu użycia falsetu. Poza
tym Kaufmann jak zazwyczaj czarował piękną, otwartą górą stworzył, nawet w wykonaniu koncertowym
wiarygodną postać nieszczęsnego Radamesa. Za każdym razem słysząc Ekaterinę
Semenchuk zastanawiam się skąd w tym pozornie nienajwiększym mezzosopranie
bierze się tyle siły. To przypadek głosu o niekoniecznie powalającym wolumenie,
ale o dużej swobodzie, nośności i urodzie. Ludovic Tézier fantastycznie autorytatywnym i mocnym barytonem również
niepośledniej piękności znakomicie uwiarygodnił postać bezlitosnego etiopskiego
króla. Zaskoczył mnie pozytywnie Erwin Schrott jako Ramfis – to najlepsza rola
verdiowska, jaką dotąd zaśpiewał. Marco Spotti jako Faraon i Paolo Fanale jako
Posłaniec zaprezentowali się od najlepszej strony. Jako Kapłanka wystąpiła
Donika Mataj udowodniając dlaczego chór Accademii di Santa Cecilia tak świetnie
brzmi. Jeśli ma takich śpiewaków, nie można się dziwić.
Podsumowując : spektakl mediolański, gdyby nie Anita
Rachvelishvili natychmiastowo uleciałby z mojej pamięci – nie na tyle zły, bym
go wspominała z niechęcią, nie na tyle dobry by w niej pozostać na dłużej.
Natomiast wersja rzymska mocno zaostrzyła mi apetyt na album płytowy. Z
pewnością nie będzie w nim błędów
intonacyjnych (można przecież rejestrować nieudane elementy
wielokrotnie, aż do osiągnięcia pożądanego skutku). Jestem bardzo ciekawa jak w
gotowym nagraniu zaprezentuje się Anja Harteros. O resztę jestem spokojna, chociaż z tyłu glowy czai się jednak myśl – a gdyby
wymienić Semenchuk na Rachvelishvili? Tego jednak nie sprawdzę. Pozostaje mi
czekać na jesień, kiedy abum z „Aidą” ma się ukazać.
Podczas nagrania |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz