sobota, 14 marca 2015

"Aida" w Rzymie, "Aida" w Mediolanie

Po raz drugi dokonałam blogowego samosprawdzenia i po raz drugi , jak w przypadku „Toski” otrzymałam wynik zaskakujący mnie samą – nigdy dotąd nie pisałam o „Aidzie”. Jakoś nie potrafiłam tej opery „dodać do ulubionych”, jakoś nie stała się mi bliska a co za tym idzie właściwie jej nie słucham. Nie do końca rozszyfrowałam przyczyny tego stanu rzeczy, bo  przecież nie jest nią klasa muzyki Giuseppe Verdiego  (wspaniała) ani nawet nadmierna popularność dzieła (skoro bez wstrętu i z własnej woli sięgam po kolejną „Traviatę”). Może winą powinnam obarczyć libretto, może miejsce akcji nazbyt często prowokujące projektantów kostiumów do ośmieszenia głównego tenora, a może brak porządnej partii barytonowej (Amonasro to postać w gruncie rzeczy drugoplanowa i poza końcem drugiego aktu i pierwszą połową trzeciego nic nie ma do zaśpiewania). Na pewno nie przepadam za monumentalizmem dwóch pierwszych aktów i nie bardzo mam cierpliwość czekać, aż akcja dotrze do znacznie z mego punku słyszenia ciekawszych trzeciego i czwartego (zwłaszcza przepięknego, nieziemskiego  duetu zamykającego całość). Nie bardzo też potrafię zidentyfikować się z tytułową bohaterką i przekonać do jej pokrętnej logiki, łatwiej mi zrozumieć teoretyczny czarny charakter czyli Amneris. Radames wydaje mi się postacią dosyć żałosną – manipulowany przez wszystkich pozostałych protagonistów. Jemu mogłabym wyłącznie współczuć, ale nie jest to cecha szczególnie pożądana u operowego herosa. Co z tego, że znając historię powstania utworu i wiedząc doskonale, dlaczego dokonano wyboru takiego, a nie innego tematu wymuszającego gigantyczną skalę, kiedy i tak coś „nie zaskakuje” i nic nie mogę na to poradzić. Zaś „Aida” cieszy się niesłabnącym powodzeniem w teatrach na całym świecie. W ostatnich dniach premierę miała nowa produkcja w mediolańskiej La Scali i wystawiono operę w wersji koncertowej w rzymskiej Accademia di Santa Cecilia.  Na zapisy obu tych wykonań moją uwagę ściągnęli oczywiście śpiewacy – w Rzymie właściwie współczesna obsada marzeń a w Mediolanie przede wszystkim mezzosopranistka. Zdam  Wam relację z tych wydarzeń i uprzedzam – będę porównywać. Słuchając dwa razy tego samego utworu w ciągu kilkudziesięciu godzin nie da się od tego uciec.

Na nową produkcję „Aidy” czekano w La Scali od dłuższego czasu. A była potrzebna, bo – przynajmniej w Europie – przeładowane szczegółami, wystawne do granic wytrzymałości oczu inscenizacje Franco Zeffirellego coraz bardziej wydają się anachroniczne. A jednak patrząc na spektakl Petera Steina miałam permanetnie wrażenie całkowitego braku reżyserii, co również nie jest dobrym wyjściem. Swoją indywidualność silnie zaznaczyli scenograf i projektantka kostiumów, nie było jednak nikogo, kto zadbałby o jaka taką spójność ich odmiennych koncepcji. Ferdinand Woegerbauer stworzył  nowoczesne, elganckie, oszczędne w formie dekoracje w bieli, czerni i złocie. Nie są one odwzorowaniem staroegipskich rycin, ale wariacją na ich temat. Za to Nanà Cecchi solidnie sobie poszalała konfrontując widzów z  feerią ostrych barw i strojami urody, powiedzmy sobie szczerze nienachalnej . Najbardziiej zdumiał mnie wygląd  tancerzy odzianych w zielone kombinezony i tej samej barwy peruki typu „piorun w szczypiorek” (czy też bardziej kolokwialnie mówiąc „pieron w mietłę”).  Choreografia scen baletowych autorstwa Massimiliano Volpiniego także wydała mi się problematyczna. Odpowiedzialność za całość ponosi jednak Stein, który nie ma umiejętności radzenia sobie z tłumami na scenie, a w wypadku „Aidy” to przypadłość dyskwalifikująca. Gdyby chociaż miał pomysł na postaci najważniejsze … ale nie, śpiewacy zostali bez pomocy, zdani tylko na własne umiejętności aktorskie. Muzycznie spektakl okazał się poprawny, ale bardzo rutyniarski – począwszy od dyrygenta  - Zubina Mehty przez solistów a na chórze skończywszy.  Kristin Lewis ma głos ładny, ale do roli tytułowej za mały i trochę się męczyła, zaś efekt był zaledwie akceptowalny. Fabio Satori jest rozpaczliwie nieatrakcyjnym Radamesem (i nie chodzi tu o jego sylwetkę tylko kompletną interpretacyjną nieudolność), ale za to śpiewa od strony technicznej bardzo porządnie, zaś jego tenor może się wielbicielom typowo włoskiego brzmienia podobać. George Ganidze – Amonasro i Carlo Colombara – Faraon dali niezbyt ekscytujące, ale przyzwoite kreacje wokalne. Na Mattiego Salminena - Ramfis należy spuścić zasłonę miłosierdzia i wspominać jego minioną chwałę. Pozostała jeszcze Anita Rachvelishvili jako Amneris. Zostawiłam ją sobie na koniec, bo to w tym przedstawieniu prawdziwy klejnot, błyszczący blaskiem przyćmiewającym wszystkich i to pod każdym względem. Mezzosopran duży, mięsisty, mocny, bogaty, we wszystkich rejestrach równie atrakcyjny jest do partii egipskiej księżniczki wymarzony. Ekspresja zarówno wokalna jak sceniczna wspaniała – to prawdziwa kobieta, namiętna, władcza, zrozpaczona.  Rachvelishvili nie musi bać się loggionistów – w la Scali, teatrze ekstremalnie nieprzyjaznym artystom spoza Włoch na nią czekają tylko owacje. Nie bez powodu!




O zamiarze dokonania studyjnego nagrania „Aidy” usłyszałam po raz pierwszy już dość dawno temu, przy okazji wydania  „Madamy Butterfly”. Wiadomość to była zaskakująca w czasach, kiedy tego typu kosztowne acz prestiżowe przedsięwzięcia niemal już zanikły. Projekt zakładał wówczas, że gwiazdami nowego albumu będą ci sami artyści, co w wypadku bardzo chwalonej „Madamy” – wszak nie zmienia się zwycięskiej drużyny. Trochę czasu jednak minęło, coś po drodze się zdarzyło (szczegóły porzucenia projektu przez Angelę Gheorghiu bądź też śpiewaczki przez wytwórnię nie są mi znane) i ostatecznie do sesji nagraniowych przystąpił prawdziwy dream team z Antonio Pappano, Anją Harteros i Jonasem Kaufmannem na czele. Niejako przy okazji, a także w celach promocyjnych zdecydowano się na jedno jedyne, koncertowe wykonanie opery 27 lutego 2015. Nie transmitowały go żadne media, ale od czegóż mamy telefony … Nie sądzę zresztą, by ta piracka rejestracja, która błyskawicznie rozpełzła się po sieci w czymkolwiek zaszkodziła profesjonalnej , jako, że jakość dźwięku jest typowa dla komórek, czyli zła i może najwyżej zaostrzyć apetyt. Z tym zastrzeżeniem zabieram się do relacji. Pierwsze, co nawet w takich warunkach rzuca się w uszy natychmiast to sposób prowadzenia i potraktowania partytury przez dyrygenta. Tu nie ma ani śladu rutyny, wszystko zostało dokładnie przeanalizowane, ale pasja i namiętna miłość do tej muzyki i tego konkretnego utworu są słyszalne od początku po finał. Oczywiście nie każdemu  spodobają się nieortodoksyjne tempa stosowane przez Pappano (na przykład  maksymalnie zwolniona „Celeste Aida” czy galopujący finał trzeciego aktu), ale nie sposób nie zauważyć subtelności, z jaką zagrana została uwertura i energii, jaką pulsują wielkie sceny zbiorowe. Słuchając orkiestry pod mistrzowską (realnie, nie tylko tytularnie-grzecznościowo) ręką Antonio Pappano zaczęłam się intensywnie zastanawiać dlaczegóż to ja właściwie nie przepadam za „Aidą”. Odpowiedź okazuje się prostsza, niż myślałam. Najwyraźniej dopiero dziś trafiłam na „swoją”.   I pewnie do końca tekstu byłyby już same tylko achy i ochy gdyby nie … Anja Harteros, artystka, którą uwielbiam. Niestety, Aida nie jest partią dla niej, a 27 lutego nie był jej dniem. Wysoka tessitura roli nie służy sopranowi Harteros, brzmiał on sucho, momentami krzykliwie, ze słyszalnym wysiłkiem i nie zawsze we właściwej tonacji. W finale arii nad Nilem zdarzył się nawet kogut wyjątkowo paskudny. Skupiona na pokonywaniu trudności wokalnych artystka nie osiągnęła też właściwego sobie poziomu interpretacyjnego. A przecież finałowy duet łączący skazanych na powolną śmierć kochanków w nadziei na  lepszy świat gdzieś, tam z daleka od doliny łez  wydaje się dla niej stworzony. To wszystko nie znaczy oczywiście, że Harteros całkiem położyła  rolę. Momentami dało się słyszeć tę Anję, której rozentuzjazmowany Włoch podziekował okrzykiem „la divina”. Jonas Kaufmann dał za to dowód na to, iż prawdziwy artysta ciągle się uczy . „Celeste Aida” w jego wykonaniu to zupełnie inna aria niż ta, którą nagrał na albumie verdiowskim. I co za piękne „zamierające” B ( B morendo) zaśpiewane pełnym głosem, bez śladu użycia  falsetu. Poza tym Kaufmann jak zazwyczaj czarował piękną, otwartą górą  stworzył, nawet w wykonaniu koncertowym wiarygodną postać nieszczęsnego Radamesa. Za każdym razem słysząc Ekaterinę Semenchuk zastanawiam się skąd w tym pozornie nienajwiększym mezzosopranie bierze się tyle siły. To przypadek głosu o niekoniecznie powalającym wolumenie, ale o dużej swobodzie, nośności i urodzie. Ludovic Tézier fantastycznie  autorytatywnym i mocnym barytonem również niepośledniej piękności znakomicie uwiarygodnił postać bezlitosnego etiopskiego króla. Zaskoczył mnie pozytywnie Erwin Schrott jako Ramfis – to najlepsza rola verdiowska, jaką dotąd zaśpiewał. Marco Spotti jako Faraon i Paolo Fanale jako Posłaniec zaprezentowali się od najlepszej strony. Jako Kapłanka wystąpiła Donika Mataj udowodniając dlaczego chór Accademii di Santa Cecilia tak świetnie brzmi. Jeśli ma takich śpiewaków, nie można się dziwić. 
Podsumowując : spektakl mediolański, gdyby nie Anita Rachvelishvili natychmiastowo uleciałby z mojej pamięci – nie na tyle zły, bym go wspominała z niechęcią, nie na tyle dobry by w niej pozostać na dłużej. Natomiast wersja rzymska mocno zaostrzyła mi apetyt na album płytowy. Z pewnością nie będzie w nim błędów  intonacyjnych (można przecież rejestrować nieudane elementy wielokrotnie, aż do osiągnięcia pożądanego skutku). Jestem bardzo ciekawa jak w gotowym nagraniu zaprezentuje się Anja Harteros. O resztę jestem spokojna,  chociaż z tyłu glowy czai się jednak myśl – a gdyby wymienić Semenchuk na Rachvelishvili? Tego jednak nie sprawdzę. Pozostaje mi czekać na jesień, kiedy abum z „Aidą” ma się ukazać.



Podczas nagrania



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz