Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby w ciągu dwóch dni
warszawskie życie muzyczno-teatralne dostarczyło mi tyle pozytywnych wrażeń.
Tym razem jestem tak naładowana radosną energią, że pędzę się z Wami nią
podzielić prawie na bieżąco wcześniej niż planowałam publikując nowy post.
Długo czekaliśmy w Warszawie na Mariusza Kwietnia. I
wreszcie, po nomen-omen dziewięciu miesiącach od oryginalnego terminu koncertu
stanął na doskonale sobie znanej scenie Teatru Wielkiego. Był wprawdzie główną
atrakcją wieczoru, ale dokooptowana po rezygnacji z uczestnictwa w wydarzeniu
Aleksandry Kurzak partnerka, Nadine Sierra okazała się zastępstwem więcej niż
godnym. Na niezbyt bogaty program koncertu składały się fragmenty oper
belcantowych, głównie Donizettiego, ale także Belliniego i Rossiniego oraz
nieśmiertelne bisy z Mozarta i „Je veux vivre” Gounoda. Carlo Montanaro,
którego po raz pierwszy miałam okazję obserwować z tak bliska (trzeci rząd)
poza sprawnością dyrygencką od jakiegoś
czasu już u nas dobrze znaną wykazał się jeszcze sporą dozą nonszalanckiego
wdzięku a la Bruce
Willis. Widowiskowość
gestu szefa to rzecz w orkiestronie niekonieczna, ale na scenie już
przydatna, współtworząca dobry nastrój. A ten był w niedzielę znakomity, bo
wszystkie elementy długo odkładanej, lekkostrawnej uczty muzycznej złożyły się
na musującą całość. Temu, kto wpadł na pomysł zaproszenia do Warszawy Nadine
Sierry powinniśmy złożyć podziękowanie podobne do tego, jakie w mediach
zamieścili melomani z bodajże z San Diego po debiucie Mariusza Kwietnia w
tamtejszej operze. W oświadczeniu
wyrażano radość, że teraz sprowadzono młodego artystę do miasta, bo za chwilę
miejscowego teatru nie będzie już na to stać. Nadine Sierrę czeka bez żadnych
wątpliwości (oczywiście jeśli jakieś przypadki losowe nie staną jej na drodze)
prawdziwa kariera. Dziewczyna (26 lat, wygląda na jeszcze mniej) ma po temu
wszelkie atuty: śliczny, dźwięczny, okrągły głos, ładne frazowanie, precyzyjne
ozdobniki które nie są celem samym w sobie ale środkiem wyrazu. Można jeszcze
to i owo poprawić (na przykład przejścia między rejestrami), ale w tym wieku
umiejętności Sierry są imponujące. Zalety czysto wokalne idą w parze ze
scenicznymi, młoda Amerykanka ma niewątpliwy talent aktorski, urodę, wdzięk i
łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością a także widoczną radość
śpiewania. Obecnie Sierra zaczyna podbijać Europę (niedawno wystąpiła w
Walencji jako Norina u boku Artura Rucińskiego – Maltesty), zaś w grudniu czeka
ją debiut w Met. Tu też będzie jej towarzyszył Polak, bo jej Gildę uwiedzie
Piotr Beczała jako Książe Mantui. Mam nadzieję, że nasi rodacy przyniosą Nadine
szczęście na jej zawodowej drodze. Doskonała symbioza i wzajemna sympatia
między nią a Mariuszem Kwietniem okazała się jeszcze jedną zaletą ich wspólnego
koncertu. Kwiecień zaś, w pełnej formie wokalnej (w aktorskiej jest zawsze)
czarował tym, co zazwyczaj, czyli pięknym brzmieniem głosu, świetnym legato
(które można było podziwiać zwłaszcza w arii Riccarda z „Purytanów”) i rzadko
spotykaną u barytonów koloraturową biegłością.
Z ogromną przyjemnością i fascynacją obserwowałam jak wspaniale w tych
krótkich fragmentach całości Kwiecień konstruuje role, jak pozornie łatwo
przechodzi od figury sprytnego totumfackiego do melancholijnego amanta lub
człowieka desperacko, cudzym kosztem walczącego o swoje. I są to skończone
kreacje, tworzone głosem, spojrzeniem, drobnym gestem. Najciekawszym fragmentem wieczoru był,
przynajmniej dla mnie duet brata i siostry z „Lucii z Lammermoor”. Zwłaszcza,
że Nadine Sierra jest, mimo braku scenografii i kostiumu Lucią znacznie
bardziej stylową, kruchą i wzruszającą
niż Anna Netrebko w pamiętnej inscenizacji Met.
Po tak udanej niedzieli w TWON we wtorek podążyłam do Filharmonii Narodowej w nadziei
na równie znakomitą zabawę w
towarzystwie trzech polskich kontratenorów. Jakkolwiek za brzmieniem falsetu
nie przepadam do pójścia skłoniło mnie nazwisko Kacpra Szelążka, który tak
bardzo podobał mi się w „Agrippinie”. Koncert skonstruowany został na zasadzie
pasticcio – czyli na kanwie znanych arii barokowych napisano nową historię o
mistrzu i konkurujących o jego uznanie dwóch studentach. Niewdzięczna rola
prymusa-lizusa przypadła Michałowi Sławeckiemu, pozornie wyluzowanego zagrał
Szelążek zaś maestrem był Artur Stefanowicz, u którego pierwszy z młodych
śpiewaków już skończył studia, drugi jeszcze naukę kontynuuje. Całość wypadła …
szampańsko, nie da się tego inaczej określić – widownia (sala szczelnie
wypełniona) opuszczała Filharmonię Narodową z wielkimi uśmiechami na twarzach.
Radość tę zawdzięczamy Filharmonii
Szczecińskiej, która spektakl (tak to można nazwać) zamówiła i w jej pięknym
gmachu miał premierę kilka dni temu. Dziękujemy! Natalia Kozłowska wydaje się
być mistrzynią w tworzeniu skromnymi środkami widowiska, w którym niepozorne
meble i rekwizyty stają się pełnoprawną scenografią zaś akcja (według
scenariusza Doroty Cybulskiej Amsler) rozwija logicznie i potoczyście. W tym
konkretnym przypadku inspiracją był skomponowany w 1940 roku utwór Johna Cage’a,
w którym instrumentem mógł być każdy sprzęt domowy. Fragmenty „Living Room”
stanowiły ramę muzyczną naszego koncertu, zaś członkowie Ensemble Club Europa
grali na wszystkim, co się dało, włącznie z zastawą stołową. Warto również
dodać, że jak to dzisiaj często bywa muzycy, poza swoimi pierwszoplanowymi
zadaniami, wypełnianymi z wdziękiem, entuzjazmem i fachowością mieli jeszcze
dodatkowe, aktorskie. Tu szczególnie wyróżnił się kontrabasista Grzegorz Zimak ofiarnie
podtrzymujący studentów w chwili próby. Od strony merytorycznej za całość odpowiadała
świetna Dorota Cybulska Amsler, klawesynistka i szefowa Ensemble Club Europa. A
kontratenorzy? Przyznam, że matowa barwa głosu Artura Stefanowicza nie bardzo
mi odpowiada. Musi on być jednak wyjątkowo utalentowanym pedagogiem, bo obaj
studenci przynoszą mu chlubę. Michał Sławecki stawia na zalety swego górnego
rejestru, jasną barwę (jak dla mnie momentami zbyt przenikliwą), jest
technicznie i wyrazowo bardzo sprawny, ma także sceniczny urok. Ale –
wybaczcie, Panowie – Kacper Szelążek znów ukradł wam spektakl. Tym, którzy go
nie słyszeli być może trudno będzie uwierzyć w niesamowitą biegłość młodego
artysty, ale zapewniam, że nie przesadzam. Ze wspaniałą lekkością przechodzi on
na przykład z góry skali na sam dół zachowując przy tym barwową jednorodność,
koloratury produkuje jakby od niechcenia . Zalety wokalne wspiera cecha
wyjątkowa, którą obdarzeni zostają tylko nieliczni szczęśliwcy – tzw. star
quality, to coś, co każe publiczności wśród innych zauważać właśnie jego. Mam
nadzieję, że kariery obu początkujących falsecistów rozwiną się wspaniale. I,
że mimo tego rozwoju nadal będziemy mogli ich słuchać i oglądać w Polsce.
Gratulacje zaś za „Baroque Living Room” należą się całemu zespołowi, który go
zrealizował. Żebyśmy my, na widowni poczuli się tak komfortowo i mieli wrażenie
takiej lekkości bez przegięć (bo wtedy zabawa czasem robi wrażenie nieco
wymuszonej) po drugiej stronie rampy potrzebna jest żelazna dyscyplina i
najwyższej klasy umiejętności. Ta końcowa, nieskomplikowana konkluzja dotyczy oczywiście
obu koncertów, które dostarczyły mi ostatnio tyle czystej radości.
https://www.youtube.com/watch?v=AI6WZl8Ue6M
https://www.youtube.com/watch?v=AI6WZl8Ue6M
Rzeczywiście była to radość i przyjemność ogromna - myślę o koncercie Kwiecień/ Sierra, warto było nań czekać.
OdpowiedzUsuńRzadko słyszy się w tej naszej Narodowej takie głosy, widzi taki profesjonalizm gdzie z każdej arii czy duetu tworzona jest kreacja - mini przedstawienie.
A wszystko pełne wdzięku i jednocześnie perfekcji.
W czerwcu ubiegłego roku słyszałam jak MK mówił o pięknym głosie,talencie i temperamencie swojej partnerki i faktycznie nic nie przesadził.
Muszę się przyznać,że po raz 10-ty widziałam na scenie Kwietnia na "żywo" i co tu dużo mówić - jestem coraz bardziej zauroczona jego wspaniałym głosem i talentem.Pozdrawiam,Halina.
Witam! Śledzę Pani bloga już od dłuższego czasu i jest on niezwykle pomocny przy poszerzaniu horyzontów, gdyż stosunkowo niedawno weszłam w świat opery. Chciałabym zagłębić się w muzykę Wagnera, jednak nie mam pojęcia od której opery, a następnie nagrania najlepiej zacząć... czy mogłabym poprosić o jakąś rekomendację?
OdpowiedzUsuńJa bym zaczęła od "Holendra Tułacza" lub "Lohengrina" , żeby wejść w ten świat w miarę gładko. Potem "Tannhauser" i "Ring". Nie jestem znawczynią nagrań wagnerowskich, jeśli chodzi o "Ring" z pewnością z całego serca mogę polecić DVD z wersją Bouleza i Chereau. Jako "Lohengrina" lubię Jonasa Kaufmanna, z tym, że obie dostępne na DVD wersje są z tych nowoczesnych. Muzycznie lepsza jest ta z Monachium, ze świetną Anja Harteros.
UsuńDokładnie tydzień temu umieściłam komentarz pod powyższym wpisem....i nie ma go.Pozdrawiam,Halina.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, Halino - to wynika z mego gapiostwa. Zamieściłam na ten temat krótki post, bo nie Ty jedna padłaś jego ofiarą.
Usuń