Pamiętają
Państwo ile twarzy, a przede wszystkim głosów miała już dla Was Violetta
Valery? Ja nie jestem w stanie policzyć, w każdym razie dużo, a nawet bardzo
dużo. Niezmiernie wdzięcznie do dziś
wspominam moją pierwszą Violettę – Krystynę Rorbach (w warszawskim Teatrze
Wielkim). Zastanawiam się co sprawia, że niemal każdy operomaniak świata, który
widział już „Traviatę” może i ponad sto razy, a słyszał jeszcze więcej gotów
jest na kolejne z nią spotkanie. Znamy
każdą nutę, a jednak nie mamy dosyć. U mnie bywa tak, że jeśli nawet nie mam
ochoty na tę operę w danym momencie, to jeśli jest ona skądś transmitowana
utrwalam na później. Przyczyny tego stanu rzeczy są pewnie dwie, nierozerwalnie
ze sobą splecione: genialna muzyka Verdiego i nieskomplikowana, archetypowa
historia, w której ważne są przede wszystkim emocje bohaterów. Fabułę można
spokojnie streścić w dwóch zdaniach, nie wyróżnia się ona oryginalnością ale nie o to chodzi. Libretto Francesco Marii
Piavego zostało skonstruowane w sposób mistrzowski – zaledwie kilka scen, ale
każda wspaniała, każda potrzebna – usunięcie którejkolwiek z nich zawaliłoby
precyzyjną konstrukcję. Nade wszystko zaś porusza widzów i słuchaczy prostota,
z jaką opowiadają nam o losach szlachetnej kurtyzany kompozytor i librecista. I
tej prostoty nie powinno się mordować inscenizując dzieło. Można ubrać
bohaterów w różne kostiumy, ale przesłanianie esencji nadmiarem pomysłów
reżyserskich i scenograficznych po
prostu „Traviatę” zabija. Ascetyzm, nawet jeśli realia sceniczne zupełnie
mijają się z tekstem śpiewanym służy jej, mimo wszystko lepiej. Z
podręcznikowym przykładem przeładowania przedstawienia miałam do czynienia
ostatnio, w spektaklu transmitowanym z Baden Baden. Oglądając tego rodzaju
rozbuchane widowiska podporządkowane nie tyle koncepcji, co konceptowi reżysera widz ma bolesne wrażenie
niezgodności obrazu nie tylko ze słowem, ale też przede wszystkim z autorskim
zamysłem. Jeśli coś takiego wychodzi spod ręki doświadczonego wygi scenicznego, śpiewaka, który sam wielokrotnie
w „Traviacie” występował i powinien to wszystko wiedzieć (a także sam padał
ofiarą współczesnych bóstw reżyserii) – tym gorzej! Już początek wróżył całości
niedobrze, dopisywanie do utworu, zwłaszcza tak znakomicie skonstruowanego
własnych scenek nie bywa dobrym rozwiązaniem nigdy. Tutaj zaś postanowiono
akcję rozpocząć jeszcze przed pierwszymi dźwiękami partytury Verdiego
uzupełniając ją dźwiękiem pozytywki. Violetta wspominająca przed śmiercią
dzieje swojej wielkiej miłości – ani to nowe, ani oryginalne, ani cokolwiek
wnosi do naszej wiedzy o bohaterce. Mniejsza z tym, dalej jest znacznie gorzej.
Zawsze przy tego typu produkcjach mam paskudne podejrzenie, iż proces myślowy
reżysera polega wyłącznie na znalezieniu miejsca akcji i jej czasu, możliwie
najdalszego od tego w oryginale (najlepiej, żeby jeszcze nikt w takim otoczeniu
naszego dzieła nie umieścił, ale o to coraz trudniej). A dalej – jakoś to
będzie. Właśnie taki spektakl zafundował nam
Rolando Villazon - rzecz cała
odbywa się w cyrku i jest majakiem Violetty, której wspomnienia mieszają się
z gorączkowymi wizjami zaś karnawał zza
okna staje się upiornym tłem wydarzeń. Nie wiem, czy padłam ofiarą autosugestii
znając osobowość reżysera znacznie lepiej niż
zazwyczaj bywa, ale wydawało mi się, że cały ten spektakl jest jak jego
autoportret – dużego, bardzo utalentowanego (w rozlicznych kierunkach) dziecka z
poważnym ADHD. Bo na scenie działo się za dużo, bo Villazon chciał upchać
mnóstwo nieprzystających do siebie konceptów bardzo różnej klasy. Najbardziej
drażniła mnie podwójność Violetty, akrobatka pętająca się po scenie zupełnie
bez sensu rozbijała dokumentnie możliwość stworzenia nastroju intymności czy
pozoru choćby jakiegokolwiek związku emocjonalnego pomiędzy trójką bohaterów.
Poza tym pomysł to już bardzo ograny i schematyczny – Panie i Panowie
reżyserowie – ileż można? Biorąc to
wszystko pod uwagę powinnam właściwie zamknąć oczy i słuchać, bo było czego.
Pablo Heras Casado podyktował nieco za szybkie tempa (jak dla mnie oczywiście) ale czuło się jego świetne porozumienie ze
śpiewakami i znakomite wyważenie proporcji między poszczególnymi grupami
instrumentów. Atalla Ayan, od strony wokalnej zrobił doskonałe wrażenie, lubię
w niewdzięcznej roli Alfreda głosy odrobinkę ciemniejsze, bardziej mięsiste niż
standardowy tenor liryczny. Aktorsko nie miał żadnej szansy zmuszony realizować
absurdalne założenia tej produkcji. Będę się z uwagą przyglądać karierze
brazylijskiego artysty. Simone Piazzola, kolejny laureat Operaliów na
światowych scenach okazał się autorem jedynego wzruszenia, jakiego doznałam
tego wieczoru. Pięknie zaśpiewał „Di Provenza”, z prawdziwą czułością, a głos
ma z tych, które tygrysy lubią najbardziej – ciepły, miękki, brzmiący jak
autentyczny baryton verdiowski. Villazon
zafundował mu charakteryzację natychmiastowo narzucającą skojarzenie z mozartowskim Komandorem w fazie posągowej. Dlaczego? Swoją drogą ten
dziwaczny wizerunek pomógł ukryć niestosownie do roli młody wiek Piazzoli
(rocznik 1985). Violettą tego wieczoru była Olga Peretyatko i bardzo chciałabym
zobaczyć ją i usłyszeć w tej partii raz jeszcze, w lepszej inscenizacji. W
Baden Baden nie mogła stać się taką bohaterką, jaką powinna. Twarz
pokryta krzykliwym, cyrkowym makijażem nie tylko postarzała tę piękną kobietę
ale też odebrała jej możliwość wyrażenia nią czegokolwiek – widzieliśmy ciągle
tę samą maskę. Szkoda. Mimo intensywnej obecności Peretyatko na wielu
europejskich scenach nie słyszałam jej od dość dawna i z satysfakcją
stwierdziłam, że głos jej się pięknie rozwinął i dojrzał. Nabrała mocy, skala
poszerzyła się o dobre doły zaś barwa nic na urodzie nie straciła. I nie wiem,
czy zauważyliście, że mamy teraz naprawdę sporo bardzo dobrych lub wręcz
znakomitych wykonawczyń partii Violetty: Marinę Rebekę, Aleksandrę Kurzak,
Venerę Gimadievą, Ailyn Perez, Olgę Peretyatko właśnie. Wszystkie nie tylko
bardzo sprawne wokalnie, ale też niezmiernie urodziwe. I wszystkie brunetki,
jak „Dama kameliowa”. Oby tak dalej.
wtorek, 30 czerwca 2015
wtorek, 23 czerwca 2015
Do komentatorów króciutki liścik
Kochani komentatorzy!
Bardzo Was
przepraszam, że przez dłuższy czas nie publikowałam komentarzy, nie mówiąc już
o odpowiadaniu na nie. Nie wynikło to z moich fatalnych manier, tylko z równie
fatalnego roztargnienia, żeby nie nazwać tego gapiostwem. Przypadkowo przestawiłam
blogowe ustawienia i dziwiłam się potem i martwiłam, że tak zamilkliście. Teraz
wszystko wraca do normy. Na niektóre zaległe komentarze już odpowiedziałam. Piszcie,
mam nadzieję, że takie zaćmienia nie będą już mi się zdarzać!
sobota, 20 czerwca 2015
Strzeżcie się Malatesty - "Don Pasquale" w Teatro Liceu
Opera
buffa, zazwyczaj rzecz niezmiernie trudna do wystawienia – żeby na scenie wszystko
skrzyło się dowcipem i wdziękiem zapewniając nam, widzom solidny masaż przepony
musi zostać wykonana olbrzymia praca. A zadanie stoi przed twórcami
najtrudniejsze z trudnych, bo komedia to z natury swej gatunek „fizyczny”,
wymagający często ustawicznego „dziania się” i w związku z tym zegarmistrzowskiej precyzji.
Tymczasem śpiewaka, nawet bardzo ruchowo sprawnego nie powinno się zmuszać do
ciągłego biegu i bicia rekordów w pokonywaniu schodów na czas, bo nie wpłynie
to korzystnie na jego głos i wydolność oddechową. Są reżyserzy, którzy to
wiedzą i z wiedzy korzystają, ale coraz takich mniej. Do tych nielicznych,
szczególnie utalentowanych w inscenizowaniu komedii należy bez wątpienia
Laurent Pelly, dlatego ucieszyłam się bardzo że to jemu powierzono nową
produkcję „Don Pasquale” w barcelońskim Teatro Liceu (miała premierę na
festiwalu w Santa Fe). Nigdy nie zaniedbuję okazji spotkania z tym szczególnym
dziełem, tym razem nie oparłam się także. Dlaczego szczególnym? O ile jego
warstwa muzyczna jest zarazem piękna, radosna i zmysłowa nad librettem można
długo dyskutować. A jako, że miało ono kilku ojców trudno powiedzieć, któremu z
nich zawdzięcza kontrowersyjne rozwiązania fabularne. Don Pasquale da Corneto
narodził się w 1810 roku jako Ser Marcantonio pod piórem Angelo Anellego
(autorem muzyki do kompletnie zapomnianej opery był Stefano Pavesi). Przy
partyturze Donizettiego, późniejszej o 32 lata jako librecista figuruje tajemniczy
M.A., w istocie zaś Giovanni Ruffini, którego kompozytor poprosił o
przerobienie i udoskonalenie starego tekstu.
Poprosił, po czym wtrącał mu się do pracy tak, że nieszczęsny autor w
ataku szewskiej pasji odmówił podpisania finalnego produktu swoim nazwiskiem. Przyznam,
że zawsze to libretto budziło moje zasadnicze wątpliwości – jak na mój gust
jest trochę za bardzo bezceremonialne i okrutne. I nie chodzi tu o humor typu „szedł gruby i
się obalił”, ale rzecz znacznie głębszą. Główny pomysł na fabułę miał już w
momencie powstania opery Donizettiego długą siwą brodę, a da się go streścić
tytułem arii Berty z „Cyrulika sewilskiego” – „Il vecchiotto cerca moglie”.
Starszy pan, który po latach starokawalerstwa chce sobie użyć z młodą, śliczną
i niewinną żoneczką to temat rzeka i niewyczerpane źródło żartów. Ale w tej
historii nie chodzi wcale o romantyczną parę pokonującą trudności w postaci
pożądliwego staruszka na drodze do ołtarza – chodzi o pieniądze. Głównym
grzechem Don Pasquale ma być bowiem niewczesna
chęć … wykorzystania własnej fortuny zamiast przekazania jej w stanie nienaruszonym a najlepiej wydatnie
pomnożonym łapczywemu siostrzeńcowi. Pan Pasquale, chociaż obciążony wadami
pozwalającymi się z niego śmiać okazuje się w sumie najmniej niebezpiecznym z
bohaterów. Bo kogóż tu mamy? Ernesto jest leniwy, skromnego umysłu za to
wielkich wymagań a na dodatek cała jego aktywność ogranicza się głównie do
snucia się po scenie i użalania nad sobą. Norina to przypadek jeszcze gorszy –
sprytna kobietka, która dla zdobycia kasy nie waha się użyć własnych wdzięków
by potem dręczyć „męża” posuwając nawet do sprania go po buzi. Teamem dowodzi
zaś Doktor Malatesta (znaczące nazwisko nieprzypadkowe), którego każdy z
pozostałych protagonistów uważa za swego najbliższego przyjaciela - on zaś bawi się nimi jak figurami na
szachownicy. I właściwie nie wiemy co nim kieruje. W starej inscenizacji Met
reżyser Otto Schenk znalazł nieoczekiwaną odpowiedź na to pytanie inspirując się sceniczną chemią
między wykonawcami ról Noriny i Malatesty. Uczynił z nich sowizdrzalskich
amantów, którzy po finale będą sobie bez przeszkód korzystać z majątku naiwnego
Ernesta. Takie rozwiązanie, aczkolwiek wiele wyjaśnia stawia jednak kolejny
problem – a co z muzyką? Partytura Donizettiego zawiera przecież piękny,
tchnący prawdziwym uczuciem duet Noriny
i Ernesta … Moja metoda na „Don
Pasquale” to właśnie cieszenie się przede wszystkim tą cudowną muzyką i
poddanie czarowi chwili (jeśli realizacja sceniczna godna jest dzieła) zaś
lekko gorzki posmaczek wywoływany przez libretto odkładam na później.
W
Teatro Liceu Laurent Pelly postanowił rozbroić ten problem stawiając świat na
głowie. Dosłownie. Zanim jednak
premierowa publiczność dotarła na widownię
musiała przebić się przez tłumek strajkujących pracowników obsługi –
szatniarzy, bileterów, woźnych itd. Uzbrojeni w kołatki, robili mnóstwo hałasu.
W związku z całym tym zamieszaniem spektakl zaczął się z kilkunastominutowym
opóźnieniem. A czy warto było czekać? Niestety – nie bardzo. Inscenizacja nie
należy do najbardziej udanych prac
Pelly’ego, pomysł na organizację przestrzeni, sam w sobie niezbyt oryginalny
wszystkiego nie załatwia. A właściwie nie załatwia niczego. Podobnie jak
zrobienie z nieszczęsnego Ernesta idioty i celowa aktorska szarża całej ekipy
(z jednym wyjątkiem).Wszystko to dałoby się jednak przetrwać, gdyby muzyczna
przeciętność nie dawała się we znaki tak bardzo. Młody, debiutujący w Liceu
dyrygent Diego Matheuz, wychowanek El Sistemy prowadził orkiestrę szybko i
nieco hałaśliwie. Lorenzo Regazzo to z kolei stary sceniczny wyga, ale nie
zachwycił jako Don Pasquale, jego głos miał lekko przytłumione brzmienie zaś
reżyser nie dał mu większej szansy na stworzenie postaci sympatycznej mimo
wszystko, jaką bohater tytułowy być powinien. Juan Francisco Gatell w roli
Ernesta to już kompletne nieporozumienie – problemy techniczne, głos o
nieładnym brzmieniu i za małym na ten teatr wolumenie w czasach, kiedy partię
wykonuje Juan Diego Florez a we wdzięcznej pamięci pozostaje Alfredo Kraus –
nie! Barcelońską Noriną miała być Ailyn Perez, ale odwołała występy i
zaangażowano Valentinę Nafornitę. Niedawno śpiewała ona w wiedeńskiej
inscenizacji pozostawiając wspomnienie takie sobie. Początkowo miałam wrażenie,
że podstawową kwalifikacją śpiewaczki do tej roli jest jej wiek (28 lat) i
zwracająca uwagę uroda. Norina zaczyna swój pobyt na scenie od najbardziej
znanej arii i nie był to dobry początek, Nafornita śpiewała chropawo, monotonnie
i miała wyraźne problemy intonacyjne. W miarę rozwoju akcji było jednak dużo
lepiej, brzmienie się ociepliło zaś kłopoty z intonacją znikły. Wydaje mi się,
że młoda artystka lepiej czuje się w ensemblach niż solo, a przynajmniej
pewniej. Obawiam się, że nie jest jeszcze gotowa na karierę, która staje się
właśnie jej udziałem i może jej to zaszkodzić w scenicznej drodze. Zachwyciła
mnie rok temu jako Zerlina w salzburskim „Don Giovannim”, dziś postępów nie
słychać. Doktorem Malatestą, spiritus movens całej intrygi i największą gwiazdą
przedstawienia (oraz adresatem jedynej owacji przy ukłonach) okazał się, co nie
stanowiło żadnej niespodzianki Mariusz Kwiecień (trudno uwierzyć, ale to był
jego barceloński debiut). Podkreślano ten fakt dosłownie we wszystkich
recenzjach zachwycając się nie tylko aksamitnym barytonem Kwietnia, ale też
jego urokiem osobistym, aktorską wszechstronnością i … doskonałą dykcją, rzadko spotykaną nawet w
teatrze dramatycznym. Nie muszę dodawać, że to Malatesta był siłą wiodącą w słynnym, karkołomnym duecie "Cheti, cheti, immantinente". Asekuruję się trochę powołując na słowa innych, bo stali
czytelnicy znający moją admirację dla licznych talentów naszego gwiazdora mogą
podejrzewać u mnie daleko posunięty nieobiektywizm. A jednak to nie to. Co nie
świadczy najlepiej o całości przedsięwzięcia – Malatesta nie powinien w „Don
Pasquale” świecić najjaśniej.
Druga
obsada przedstawienia, szczególnie zaś Pretty Yende i Roberto de Candia, ale
także Antonino Siragusa dała sobie radę (podobno) znacznie lepiej. Tylko
Gabriel Bermudez był (jak napisał najbardziej znany kataloński bloger operowy)
na straconej pozycji jako Malatesta …
"Cheti, cheti..." na próbie |
niedziela, 7 czerwca 2015
Glastonbury i płonąca kanapa - "Le Roi Arthus" wreszcie w Paryżu
Trudno o bardziej absurdalną śmierć:
44-letni mężczyzna bawiący w swej letniej posiadłości wsiada na rower, zjeżdża
stromo w dół i z impetem wpada na solidny mur. Zgon następuje natychmiast,
wśród licznych obrażeń najgroźniejsze są te powstałe od uderzenia głową. W tak
przypadkowy i bezsensowny sposób na drugą stronę przeszedł człowiek nie tylko w
pełni sił twórczych ale też chyba powszechnie lubiany i szanowany. W każdym
razie jego pogrzeb stanowił niezwykłe spotkanie ludzi sztuki (nie tylko muzyki)
– tylu tuzów skupionych w jednym miejscu co owego czerwcowego dnia 1899 roku
Paryż dawno nie widział. Wątpliwa to rekompensata od losu. Ernest Chausson cieszył się uznaniem już za
życia, ale jego opus magnum, jedyna opera „Le Roi Arthus” wręcz przeciwnie.
Ukończona w roku 1895 premiery doczekała się cztery lata po śmierci autora , 30
listopada 1903. Wydarzenie miało miejsce w brukselskim „La Monnaie”, teatry
francuskie nie były dziełem zainteresowane konsekwentnie aż do 1981 roku
(wcześniej, w 1916, pokazano tylko trzeci akt) i wydaje się, że jak dotąd
wystawiono je na świecie może z dziesięć razy, a może nawet i to nie. W 1986 pojawiło się za to doskonałe nagranie
Erato z Gino Quillico,Teresą Żylis Garą
i Göstą Winberghiem
pod batutą Armina Jordana. A dziś, 120
lat po napisaniu „Król Artur” wkracza wreszcie na scenę, na której powinien
znaleźć się już bardzo dawno temu – do Opéra national de
Paris (co ciekawe zanim zrobiono zdjęcia
na pierwszych spektaklach rzecz reklamowano fotką jeziora pod Palais Garnier,
podczas gdy przedstawienie grane jest w Bastylii). Dlaczego tak się nie stało,
dlaczego dopiero dziś? Gdybyśmy mieli do czynienia z materiałem kiepskiej
jakości wszystko byłoby proste, ale tak nie jest. Przyczyny są bardziej
złożone. „Król Artur” to dzieło bez wątpienia epigońskie, powstałe pod
silnym wpływem Wagnera. To się słyszy natychmiast, już wstęp do pierwszego aktu
kojarzy się nieuchronnie z „Holendrem tułaczem” . Co w czasach, kiedy w operze zapanował już
weryzm zaś we Francji rozwijał się muzyczny impresjonizm nie mogło stanowić dobrej rekomendacji. Wybór
ogranego tematu opartego na arturiańskich mitach a przy tym schemat fabularny
nieuchronnie kojarzący się z „Tristanem i Izoldą” też pewnie raczej nie pomógł.
Przy tym nie znalazłszy odpowiedniego librecisty Chausson tekst musiał napisać
sam. A mimo wszystko słuchając „Króla Artura” po raz pierwszy zostałam
kompletnie oczarowana. I nawet przy tym
pierwszym kontakcie z utworem usłyszałam, że poza oczywistymi wpływami Wagnera istnieje
tu próba stworzenia własnego języka muzycznego. Jakkolwiek banalnie by to nie
zabrzmiało, muzyka Chaussona jest znacznie delikatniejsza, impresyjna zaś
orkiestracja nie tak masywna jak u germańskiego bóstwa. Mam nadzieję, że „Król
Arthur”, chociaż nie stanie się operą repertuarową (na to chyba liczyć nie
można) będzie od czasu do czasu powracał nie tylko na francuskie sceny. Obecną
odsłonę (ostatni spektakl w Opéra Bastille 14 czerwca) zawdzięczamy w dużej części
dyrygentowi Philippe Jordanowi , któremu miłość do tej muzyki przekazał zapewne
ojciec, Armin – ten sam, który poprowadził premierowe nagranie. Obu panom
należą się wielkie i serdeczne podziękowania. Nie można tego niestety powtórzyć
pod adresem Grahama Vicka, reżysera i Paula Browna , scenografa i
projektanta kostiumów przygotowujących
rzecz od strony scenicznej. Przy czym odium spada na głowę tego
pierwszego, odpowiedzialnego za całość. Oglądając jego produkcję miałam silne
wrażenie, iż próbował on połączyć ze sobą elementy z natury nieprzystawalne i
udowodnić, że świat mitów ma punkt styczny, a nawet w jakiś sposób przenika się
z rzeczywistością za oknem. Po podniesieniu kurtyny widzimy wzgórze
Glastonbury, gdzie zgodnie z legendą spoczywa król Artur i ukryta jest brama
Avalonu a w zasypanej studni czeka na swego odkrywcę Święty Graal. Nie jesteśmy
jednak w krainie baśni – bohaterowie odziani są w brzydkie, współczesne
kostiumy (przynajmniej nie są to korpo-mundurki, dzięki i za małe rzeczy) a w czasie akcji na scenie pojawiają się
elementy scenografii, domku seryjnej produkcji (obserwujemy też układanie
podłogi), na końcu zaś barczyści panowie wnoszą czerwoną kanapę na której
siedzi już Ginevra. W miarę rozwoju akcji świat mityczny będzie powoli
ustępował bolesnej i nierycerskiej rzeczywistości, Glastonbury zostanie zastąpione brudnym,
postrzępionym plakatem, kanapa spłonie, Excalibur zostanie pochowany przez Artura zaś polegli
bohaterowie wraz z Lancelotem odejdą do nieba. Nie przepadam za tego typu
łopatologią , chociaż jakąś własną, wewnętrzną logikę ta interpretacja ma. Nie
robiłaby jednak większego wrażenia, gdyby Vick nie miał szczęścia trafić na
komplet utalentowanych aktorsko śpiewaków. Thomas Hampson nigdy nie miał głosu
szczególnie pięknego ani też łatwo rozpoznawalnego, ale artystą był zawsze, od
najwcześniejszych występów na scenie. Z latami pojawiły się dodatkowe kłopoty
wokalne na obu krańcach skali ale też niepowtarzalna i niezmiernie rzadka
szlachetność interpretacji, w postaci udręczonego króla tak ważna. O ile zaczął
Hampson tak sobie, to monolog z drugiego aktu i duet z Merlinem był już
znakomity a finał po prostu wstrząsający. Godnym partnerem Amerykanina okazał
się Roberto Alagna, który stworzył w partii Lancelota życiową kreację. Jego
dźwięczny tenor nie miał z tessiturą roli najmniejszych problemów, ale
najważniejsza wydała mi się autentyczna żarliwość z jaką śpiewał. I jak pięknie
Alagna patrzył na Sophie Koch … Poza tym w czuło się prawdziwość emocji w
każdym słowie i geście, zarówno w momentach uniesień miłosnych jak i udręki i
hańby. Dawno nie słyszałam i nie widziałam Alagny w takiej formie, czysta
radość dla oka i ucha. Sophie Koch ma szczególną osobowość .Na mnie ta urocza
kobieta zazwyczaj robi takie wrażenie, jakby za jej miłą powierzchownością i
pięknym uśmiechem czaiło coś jeszcze, coś mroczniejszego niż by się można
spodziewać. Te cechy czynią ją idealną odtwórczynią postaci Ginevry, bohaterki
bardzo niejednoznacznej. Wokalnie to partia dosyć trudna, nominalnie napisana
na mezzosopran, ale wymagająca solidnej góry. Nie muszę dodawać, że Koch nie
miała z tym żadnego kłopotu. Nie tylko jednak trójka głównych bohaterów okazała
się głosowo i aktorsko imponująca, to samo można powiedzieć dosłownie o każdym
ze śpiewaków kreujących role drugoplanowe. Największe wrażenie zrobił
niewątpliwie Stanislas de Barbeyrac jako Lyonnel, giermek Lancelota. Chausson
dał mu okazję popisania się pisząc piękną arię i młody (31 lat), już znany na
światowych scenach tenor liryczny na cal nie ustępował w niej sławnym kolegom. Podobnie
jak kolejny tenor Cyrille Dubois , bas Peter Sidhom w niedużej a ważnej partii
Merlina (swoją drogą zabawnie brzmiało w moich uszach to imię wymawiane z
francuska) i baryton Alexandre Duhamel jako Mordred. Chór, widoczny tylko w
pierwszym akcie (w finałowym śpiewał zza sceny) zasłużył solidnie na swoją
owację i słusznie dyrygent wyciągnął jego szefa, Jose Luisa Basso do ukłonów.
Zaś sam Philippe Jordan przygotował całą tę muzyczną ucztę nie pozwalając
żadnemu z jej elementów wybijać się na pierwszy plan. Wszystko było w idealnych
proporcjach i we właściwym czasie. Dostaliśmy przy tym bonus przy okazji
wstępów do wszystkich sześciu obrazów opery – możliwość obserwowania wyjątkowej
elegancji gestu Jordana. Nie wiem, czy to u niego wrodzone czy nabyte, w każdym
razie przyglądanie się jego pięknym dłoniom stanowiło dla mnie niemałą
przyjemność. I chociaż orkiestra Opéra national de
Paris nie należy do moich ulubionych sprawiła mi pod kierownictwem Jordana dużo radości. Którą to możecie odczuć
także, nawet jeżeli przegapiliście transmisję w Mezzo. Warto!
Wzgórze Glastonbury w naturze |
... i na scenie |
Subskrybuj:
Posty (Atom)