poniedziałek, 20 lipca 2015

"Carmen" w Orange


 „Carmen” jest z nami od 140 lat. I pewnie nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy kwestionować jej atrakcyjność i uwodzicielski potencjał, choć są tacy (niewielu), co odmawiają jej większej wartości. Zdumiewający ludzie. Podobnie jak ci, którzy na premierze nie usłyszeli, że partytura jest jedną wielką listą przebojów. Bo temu, że ówcześni widzowie byli zaszokowani brutalnym realizmem libretta i w ogóle  postacią tytułowej bohaterki specjalnie się nie dziwię. Nawet dziś zapiekli tradycjonaliści nie potrafią się pogodzić z postacią kobiety, która bierze i porzuca kochanków kiedy chce, zgodnie z naturalnym rytmem swych gwałtownych acz krótkotrwałych miłości. Siła i brak poszanowania dla konwenansu, który skazuje nas raczej na postawę Micaeli nadal prowokuje. Carmen od nikogo nie potrzebuje pozwolenia, żeby żyć tak, jak ma ochotę i to zawsze ona podejmuje decyzje, nawet w finale. Różnie tę postać interpretowano na scenie i w nagraniach, a rola to bardzo trudna nie tylko wokalnie. Trzeba bardzo się pilnować aby nie popaść w rodzajowość, nie uczynić jej zwykłą suką czy nawet dziwką a z drugiej strony nie ulec pokusie „usprawiedliwienia” Carmen poprzez zrobienie z niej damy. Tak uczyniła uważana za jedną z najlepszych odtwórczyń tej partii Teresa Berganza i doceniając zalety czysto głosowe i formalną maestrię nie przepadam za jej interpretacją, uważam, że Carmen nie jest damą, żadnego alibi nie potrzebuje. Co ciekawe, na tej roli „poległy” śpiewaczki o bardzo silnych indywidualnościach, wydawałoby się do niej stworzone, jak na przykład Maria Callas czy Jessye Norman (oczekiwanie na nagranie było wielkie, bo siłą rzeczy nikt nie spodziewał się ujrzeć jej jako seksownej Cyganki na scenie). Reżyserzy też mają z tą operą duży problem spowodowany między innymi wewnętrznym przymusem uwspółcześniania wszystkiego co się da ( także tego, co nie). Skutkiem tej sytuacji właściwie idealnie zgodna z librettem i czasem akcji, ale wcale nieprzeładowana i obyczajowo nowoczesna produkcja Francesci Zambello z ROH zbierała cięgi. Nastała moda na realizacje dwojakiego typu: albo dostajemy wersję estetyzującą, jak w Met czy La Scali, co czasem skutkuje niezamierzoną śmiesznością albo też reżyser odczuwa presję dekonstrukcji. Z czego wynikają takie upiorne pomysły jak Carmen - niemal robot o mechanicznych ruchach i martwym spojrzeniu, Carmen śpiewająca habanerę w budce telefonicznej czy, ostatnio – Carmen prostytutka płci męskiej (prostytutek? prostytut? – w czasach dodawania żeńskich końcówek na siłę fakt, że to określenie istnieje w naszym języku właściwie tylko w wersji damskiej należałoby zgłosić jakiemuś równościowemu gremium). Wątły szkic do tematu trudności, jakie nastręcza postać tytułowa nie wyczerpuje oczywiście problemów z operą Bizeta. Don Jose uważany bywa za osobowość nawet ciekawszą niż nasza kobieta fatalna, bo w przeciwieństwie do niej w trakcie akcji nawet nie tyle się zmienia, co pokazuje ciągle nowe oblicza . Poznajemy go jako mężczyznę szalenie konwencjonalnego dla którego rodzinny dom, mamusia i niewinna obowiązkowo narzeczona to szczyt marzeń. Zaraz, zaraz czy aby na pewno? Gdyby dziś częściej  wystawiano wersję z dialogami mówionymi, czego prawie się nie robi nie umknęłaby nam informacja, że Jose nie poszedł do wojska z własnej woli. Po prostu tam uciekł, kiedy w rodzinnej Nawarze kogoś zabił. Jest więc niebezpieczny i prowokowanie go to igranie z ogniem,  a to właśnie robi Carmen. Niezwykła para, niezwykły zestaw osobowości. Czy udało się to pokazać na festiwalu operowym w Orange? Po części tak, ale … Zacznijmy jednak od miejsca, bo warunki oferuje ono bardzo specyficzne. Rzymski amfiteatr, w którym może zasiąść około 8500 widzów charakteryzuje się oczywiście wspaniałą akustyką, w której jednak najlepiej prezentują się głosy solowe, chórowi i orkiestrze nie służy ona tak dobrze (jak zazwyczaj na powietrzu dźwięk bywa nieco rozproszony). I tak właśnie to zabrzmiało, zwłaszcza, że Mikko Franck nie należy do szczególnie finezyjnych dyrygentów i pod jego ręką muzyka zrobiła na mnie wrażenie zagranej mechanicznie. Reżyser Louis Désiré wykreował właściwie cały spektakl (z wyjątkiem świateł) osobiście i spokojnie można tę produkcję przypisać do kategorii estetyzujących. Specyficzne miejsce już samo w sobie stanowi scenografię, Désiré (co za adekwatne do utworu nazwisko!) postanowił nie dodawać za dużo od siebie, co mu się bardzo chwali. Wyeksponował tylko wielkie karty, które rzucone na scenę wydzielają poszczególne miejsca akcji podkreślając dobitnie motyw losu, który tak często pojawia się w partyturze. Poza tym – kilka krzeseł i …. nic więcej. Do tego kostiumy – męskie standardowe, ale damskie budzą podejrzenie, że w autorze drzemie dusza projektanta mody o silnym upodobaniu do kroju trapezowego w różnych wariantach kolorystycznych. Mamy jeszcze akcenty new look z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku (w drugim akcie). A co z akcją? Toczy się w zasadzie w zgodzie z librettem, z niewielkimi elementami dodanymi – jak pierwszy obraz, kiedy to podczas uwertury Jose stawia sobie karty ze złowróżbnym wynikiem. Kate Aldrich i Jonas Kaufmann nie po raz pierwszy wykonują swoje role w duecie – śpiewali je już razem w Met. Są parą zgraną i wyjątkowo cieszącą oczy. A jednak tylko Kaufmann osiągnął jako Jose absolutną perfekcję pod każdym względem. Przez lata wykonywania tej partii osiągnął wynik rzadko spotykany – kompletne stopienie się ze swoją postacią, efekt, którego nie zabiła rutyna. Od pewnego czasu Kaufmann znajduje się też na szczycie wokalnym (a niektórzy profesjonaliści wieszczyli mu rychły koniec kariery spowodowany licznymi nieprawidłowościami jego sztuki), więc rezultat jest piorunujący. Przy takim partnerze Kate Aldrich miała zadanie niesłychanie trudne i nie udało jej się mu dorównać. To piękna kobieta, dobra śpiewaczka i aktorka, trudno jej coś pod względem formalnym zarzucić poza może niezbyt imponującym dołem skali. To, co mi przeszkadzało (odczucie czysto subiektywne), to chyba nadmiar glamouru, zaś niedomiar prawdziwej żywiołowości. Wszystko było dobrze zagrane, ale czegoś zabrakło. „Moją” współczesną Carmen jest Anita Rachvelishvili, której natura dała wszystko, co trzeba – nie tylko świetny głos i prawdziwy temperament, ale także odpowiedni wygląd. Bo Carmen nie musi wyglądać jak wycięta ze stron Vogue’a, ale patrząc na nią powinniśmy widzieć jej zmysłowość, która wzięła się ze środka. Inva Mula nie zachwyciła mnie jako Micaela, ale była poprawna a to rola z której trudno cokolwiek wykrzesać . Kyle Ketelsen okazał się kiepskim Escamillem. Słynna aria toreadora jest efektowna, ale tak osłuchana, że niełatwo nią zachwycić. A Bizet napisał ją dość perfidnie – wygląda na łatwą ale jest bardzo trudna i wymaga pewnych, głębokich najniższych dźwięków, co dla barytonów bywa kłopotliwe. Ketelsen nie podołał, nie stworzył też interesującej postaci.

Na koniec o jeszcze jednym, typowym dla amfiteatru w Orange elemencie przydającym przynajmniej wizualnej stronie spektaklu atrakcyjności. O tej porze roku wieje tam zazwyczaj mistral, który ubarwia widowisko. Tym razem zrobił to w sposób umiarkowany, ale wyraźny.














3 komentarze:

  1. Do galerii upiornych inscenizacji "Carmen" , oprócz wymienionych przez Ciebie, dodałabym jeszcze inscenizację z Opery w Lyon.
    "Carmen" z Orange bardzo mi się podobała, Świetnym pomysłem reżysera jest pierwszy obraz, w którym podczas uwertury Jose stawia sobie karty. Scenografia - nieprzeładowana, wielkie rozrzucone karty do gry dobrze "zagospodarowują" dużą scenę. Kostiumy damskie - dziwne, nie pasujące do całości. Ale przecież w operze najważniejszy jest śpiew i muzyka, Kaufmann - świetny, Aldrich - bardzo dobra.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. Kostiumy damskie znacznie lepiej pasowałyby do współczesnej inscenizacji "Dialogów karmelitanek" lub "Siostry Angeliki".
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak, lyońska "Carmen" też była koszmarkiem. Zaś z habitami mimo wszystko bym tych sukien nie kojarzyła.

    OdpowiedzUsuń