„Znaj proporcją
mocium panie” to cytat nadużywany, na dodatek na ogół z błędem (w tekście
Fredry występuje w trybie oznajmującym, nie rozkazującym). Bywają jednak
chwile, kiedy narzuca się z całą mocą, bo nic innego nie pasuje do sytuacji jak
ulał. Pojawił się w moich myślach samorzutnie, gdy tylko usłyszałam wieść
przekazaną przez rzecznika Met głoszącą iż od tej chwili na tej scenie tenorom
występującym w roli Otella cery przyciemniać się nie będzie. Przed nowojorskimi
realizatorami opery Verdiego stanęło tym samym zadanie znalezienia innej niż
właściwa, oznaczona przez dramat Shakespeare’a i libretto Boito przyczyny
kompleksów bohatera i jego nieprzystawalności do świata, w którym nie z własnej
woli przyszło mu funkcjonować. Infantylnie pojmowana poprawność polityczna
bywała już podstawowym powodem klęsk scenicznych oraz zwyczajnych idiotyzmów,
jak wystawienie „Otella” w wyłącznie czarnej obsadzie (bodajże w ENO). Lata obcowania z regietheatrem przyzwyczaiły
widownię do tego, iż słowo śpiewane nie ma większego znaczenia, kto by się tam
przejmował Shakespearem, czy tym bardziej biednym librecistą … Swego czasu
toczyły się w sprawie koloru skóry Otella długie, akademickie dyskusje : czy
Maur powinien być czarny? brązowy? czy tylko śniady? Oczywiście, kwestie rasowe
we współczesnym światku operowym traktowane są zupełnie inaczej niż wtedy i np.
Manrica czy nawet Don Carlosa może bez przeszkód grać Azjata, ale co wtedy, gdy
problem rasy i wynikającej z niej odrębności bohatera leży u podstaw takiego a
nie innego charakteru i postępowania postaci, jak w „Otellu” właśnie? Ano,
udajemy, że „ne ma problema” i postać jest taka, bo … jest. Tą drogą, nie mając innego wyjścia poszedł
Bartlett Sher, inscenizator nowej produkcji „Otella” w Met. Dobrze wspominam
jego kontrowersyjną zdaniem niektórych „Traviatę”, więc na spektakl czekałam z
dużą ciekawością. I jak to zwykle bywa, zawód był tym większy począwszy od
pierwszej sceny, która wywołała u mnie efekt osłupienia równy niemal
katatonicznemu bezruchowi chórzystów. Scena burzy otwierająca „Otella” została
przygotowana tak, że przez orkiestron
przewalała się napisana tak fantastycznie przez Verdiego nawałnica, chór
zaś śpiewał pozostając nieruchomo a soliści mający do wykonania swoje krótkie
kwestie postępowali o krok do przodu. Zdumiewające. W tle pokazywano projekcje
video na poziomie tych, które generuje Windows Media Player. Wraz z rozwojem
akcji sytuacja uległa polepszeniu, ale prawdziwy ruch zaczął się pod koniec
pierwszego aktu od obrazu wszczętej przez pijanego Cassia bijatyki. Rozumiem,
że operowanie tłumem może nie stanowić mocnej strony Shera, nie każdy to
potrafi, ale to co zobaczyłam było na poziomie szkolnej akademii. Jakoś pewnie
dałoby się to znieść, gdyby reszta trzymała poziom. Ta produkcja stanowi jednak
antologię wytartych chwytów, miałam wrażenie, że reżyser zwyczajnie nie ma na „Otella” pomysłu. Trudno
za taki uznać ubranie bohaterów w
kostiumy z czasów Verdiego, chociaż dało to projektantce Catherine Zuber okazję do odziania zwłaszcza
pań efektownie i w sposób służący ich urodzie. Płomienna kreacja Desdemony z
trzeciego aktu nie mogła nie wzbudzić skojarzeń z „małą czerwoną” Violetty i
zapewne miała odegrać podobnie symboliczną rolę. Atrakcyjne kostiumy nijak nie
zgadzały się z nudną i nijaką dekoracją (Es Devlin) w postaci zbudowanych z
pleksiglasu ruchomych, przezroczystych, ewidentnie współczesnych zabudowań. Za
najsmutniejszy element układanki uznać trzeba brak wsparcia solistów – jeśli
ktoś ma ku aktorstwu talent naturalny da sobie radę jak Sonia Yoncheva, jeśli
nie ma efekt może być dramatyczny w
zupełnie innym sensie tego słowa, niż chciałoby się oczekiwać. Gdzieś pomiędzy
tymi biegunami zmieścił się Željko Lucic. Iago jest już w tekście czarnym charakterem,
a uzasadnienia jego podłej natury nie znamy. Szuka go on sam w swoim „Credo”.
Jako taki może on stanowić ciekawe wyzwanie dla reżysera oraz interpretatora,
ale ani Lucic, ani Sher niczego do mojej wiedzy o Iagonie nie dołożyli. Słynny
baryton śpiewał jak zazwyczaj pełnym, nasyconym dźwiękiem, ale akurat ta partia
pięknego głosu nie wymaga. Wymaga natomiast pewnego rodzaju demonicznej
charyzmy, której Lucic jest w moim odczuciu pozbawiony. Natomiast Aleksandrs
Antonentko położył rolę Otella pod każdym względem. Wokalnie – bo chociaż
posiada głos zawierający w sobie wszystkie niezbędne nuty kompletnie zawodzi go
zarówno technika jak aktorstwo. Za dużo krzyku, za głośno, brak natomiast
całkowicie jakiejkolwiek próby wokalnej charakteryzacji postaci, głos brzmi
irytująco monochromatycznie i płasko. Scenicznie katastrofa. Wzmożony ruch
gałek ocznych to nie interpretacja jednej z najpiękniejszych tenorowych ról w
całej operowej literaturze. Mamy dziś tylko jednego wybitnego Otella i jest nim
Gregory Kunde, ale to artysta pobłogosławiony nieczęsto spotykanym darem
świadomości własnych możliwości i ograniczeń, więc w wielkich teatrach tej roli
nie wykonuje. Czekając na Jonasa Kaufmanna (to już nie tak długo) należy liczyć
albo na skromniejsze liczbowo widownie, albo też tenorów o mniej znanych
nazwiskach, którzy – być może (nadzieja umiera ostatnia) – zdołają tę partię
wykonać przynajmniej porządnie. Żeby nie
kończyć wpisu w nastroju minorowym na
finał zostawiłam sobie atuty tego konkretnego przedstawienia – dyrygenta
i jego Desdemonę. Yannick Nézet-Séguin w sposób rzadko spotykany wyważył
proporcje pomiędzy różnymi elementami i nastrojami zawartymi w partyturze.
Gdzie trzeba było energicznie, gdzie trzeba dramatycznie, gdzie trzeba
lirycznie. Ani razu nie zdarzyło się, aby rozbuchana orkiestra przykrywała
głosy solistów, którym maestro pomagał z całych sił. Na występ Soni Yonchevey
czekałam z nadzieją, ale też z pewnymi obawami wywołanymi nie tylko przez jej
kiepski debiut płytowy, ale też przez liczne ostatnio rezygnacje z występów
wywołane kłopotami ze zdrowiem. Obawiałam się niepotrzebnie, Yoncheva stworzyła
prawdziwą kreację zarówno w aspekcie wokalnym, jak scenicznym. Pod każdym
względem jej bohaterka była szlachetna i prawdziwa, jej sopran brzmiał
kryształowo czysto i ciepło, frazowała pięknie – sam miód. I przy tym nie
poszła ani w płaczliwą słodycz, ani też nie była „damą w opałach” jak Fleming.
Była prawdziwa w każdej frazie i geście. W dużej części wynagrodziła mi braki
produkcji i swego partnera.
czwartek, 29 października 2015
poniedziałek, 19 października 2015
Kino patrzy na operę - część druga
Dziś druga część wpisu o niebezpiecznych związkach kina i opery. Pierwsza jest tutaj http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2015/04/kino-patrzy-na-opere-czesc-pierwsza.html
Po piąte: Śpiewak jako bohater
To wdzięczna kategoria jako, że nieco
trudniej odnaleźć w niej jakieś kody i schematy, bo śpiewacy na ekranie bywają
bardzo różnymi ludźmi. Na szczęście. Galerię postaci powinna otworzyć tytułowa
bohaterka francuskiego czarnego kryminału „Diva”. Powinna wcale nie ze względu
na tytuł, ale na to, że dźwięk nie jest w nim tylko pretekstem ani ilustracją
obrazu – jest sednem. Jeśli nie pamiętacie fabuły (od premiery minęło już 34
lata) młody bohater wielbi wielką sopranistkę, która nie godzi się na
rejestrację swojego głosu. Uważa, że muzyka dzieje się tylko tu i teraz, w
określonej czasoprzestrzeni. Chłopak wnosi na koncert odpowiedni sprzęt (nie był on ani tak miniaturowy, ani tak
dostępny jak dziś) i zostaje posiadaczem bezcennej taśmy z nagraniem występu. Nie zastanawia się nad
moralnym aspektem sprawy i zostaje srogo ukarany niejako przy okazji
rejestrując coś, co wplątuje go w kryminalną rozgrywkę. A mafia nie przebacza …
Kto ten film zna, zapamiętał z pewnością jego klimat i Wilhelmenię
Wiggins Fernandez , bohaterkę tytułową. Nie do przegapienia jest także udział Johna Turturro w okropnie
kiczowatym „Człowieku, który płakał”. Sally Potter dokonała w nim niebywałej
sztuki upupienia kilkorga znanych i dobrych aktorów, którzy u niej są tylko
marionetkami recytującymi napuszone kwestie na tle niezwykle efektownej
scenografii i w równie efektownych
kostiumach. Ocalał jedynie Turturro (w cywilu znany meloman i twórca
przepięknego dokumentu o prawdziwej muzyce neapolitańskiej „Passione”) jako
wredny tenor-faszysta. Tenor bardzo dobry, bo śpiewał głosem Salvatore Licitry.
Poza tym na ścieżce dźwiękowej powtarza się słynny lament Dydony „When I Am Laid” Purcella
wykonywany przez Ivę Bittovą jako swoisty motyw wiodący . Ostatni znany mi
filmowy portret śpiewaka stworzył Woody Allen w „Zakochanych w Rzymie”. Trzeba
przyznać, że pomysł na posiadającego wspaniały głos artystę, który nie może
występować na scenie bo śpiewać potrafi jedynie pod prysznicem wydał mi się
uroczo wariacki. I świeży, co w pełnych wytartych wątków i schematycznych
komediach fundowanych nam ostatnio przez Allena szczególnie ważne. Jak pewnie
wiecie w końcu tenor daje poznać szerokiej publiczności, choć jego występy
wymagają specjalnej oprawy – ale wszak media współczesne żywią się takimi idiotyzmami.
Do roli prysznicowego śpiewaka Allen zatrudnił Fabio Armiliato, sprawdzającego
się nieźle aktorsko, ale nieco utrudniającego uwierzenie w wielki talent
wokalny bohatera. Prawdziwym cymesem dla każdego operomaniaka była zaś maleńka rólka Kiri Te Kanawa, która
w serialu „Downton Abbey” pokazała się jako Nellie Melba. No i te dyskusje,
całkiem serio, czy osoba tak podejrzanego autoramentu jak śpiewaczka, nawet tak
wielka jest godna zasiadać razem z lordem i lady przy stole, czy też raczej
powinna jeść ze służbą …
Po szóste: Opera jako lek na całe zło
Rzadko, ale zdarzają się w filmach momenty, w których muzyka operowa staje się dla bohaterów lekiem na całe zło i na agresję otaczającego ich świata . Najprawdopodobniej najpopularniejszym (nie bez powodu) tego typu fragmentem jest ten, kiedy więźniowie Shawshank w zachwycie słuchają duetu Susanny i Hrabiny z „Wesela Figara”. Bohaterowie nie są stadkiem łagodnych baranków ani też grupą wyrafinowanych melomanów, ale „Canzonetta sull’aria” przenosi ich w zupełnie inny wymiar i jest dla nich chwilą wolności. Nieco trudniej określić czym dla pewnego cichego mężczyzny staje się fragment finału „Lucii di Lammermoor” towarzyszący stripteasowi (bez dalszych konsekwencji), wykonywanemu tylko dla niego przez opłaconą kobietę. Kto miał okazję widzieć „Człowieka kwiatów” Paula Coxa pewnie tego nie zapomni. Ostatnio zaś trafiłam na „My Old Lady”, skromny film ze znakomitymi rolami Judy Dench i Kevina Kline’a. W tej opowieści o dramatycznych relacjach międzyludzkich jest moment, w którym bohater słysząc śpiewaną przez nieznaną mu panią kwestię Zerliny z „La ci darem” spontanicznie dołącza do niej jako Don Giovanni. I jest to chwila magiczna. Zobaczcie sami.
https://www.youtube.com/watch?v=Bjqmg_7J53s https://www.youtube.com/watch?v=0XK0yG4mBbk&oref=https%3A%2F%2Fwww.youtube.com%2Fwatch%3Fv%3D0XK0yG4mBbk&has_verified=1 https://www.youtube.com/watch?v=FhnTZgmWA_s
Po siódme: Opera na wojnie
“Uwielbiam zapach napalmu o poranku” – kto tego
cytatu nie rozpoznaje, na pewno nie jest
kinomanem. Pamiętne słowa wypowiada w „Czasie apokalipsy” podpułkownik Bill
Kilgore, wynalazca diabelsko skutecznej broni przeciwko „żółtkom”. Obraz
wietnamskiej wioski atakowanej z helikopterów przy akompaniamencie ogłuszająco
nagłośnionego fragmentu „Walkirii” (oczywiście słynne „Cwałowanie”) stał się
niemal natychmiast po premierze filmu ikoniczny. W sposób nieco dyskretniejszy,
ale równie przejmujący muzyka operowa komentuje sceny jednej z najkrwawszych
bitew I Wojny Światowej rozegranej na półwyspie Gallipoli. W filmie Petera
Weira poświęconym udziałowi w niej australijskich żołnierzy duet „Au fond du
temple saint” z „Poławiaczy pereł” wprowadza nas w wątek męskiego braterstwa na
polu walki. Również w czasie Wielkiej Wojny
rozegrał się słynny i zaskakujący epizod – żołnierze stron przeciwnych
opuścili okopy w noc Bożego Narodzenia
aby wspólnie świętować. O tym zdarzeniu opowiada europejska
superprodukcja, której bohaterami są niemieccy śpiewacy, grani przez Beno
Fuhrmanna i Diane Kruger. Podłożono im jednak doskonale znane melomanom głosy
Rolando Villazona i Natalie Dessay, co
daje dosyć dziwaczny efekt. Ale był też
film, w którym serdeczny śmiech i uśmiech (wszak to nie to samo) stapiał się
nierozłącznie z grozą, ona zaś ze wzruszeniem. Myślę oczywiście o „Życie jest
piękne” Roberta Begniniego. Guido podąża w nim do opery za swoją Księżniczką i
usłyszana tam barkarola z „Opowieści Hoffmanna” powraca do niego w obozie
koncentracyjnym.
Po ósme: Filmowa opera jako gatunek
W tym przypadku najtrudniej będzie mi
określić o co chodzi, więc najprościej użyć poręcznej analogii. U początków
kina western nazywany bywał „końską operą” , dziś zaś nadal używa się
określenia „opera mydlana”. A ja, po latach bywania zarówno w przybytkach X
Muzy, jak i teatrach pod patronatem Erato mam wrażenie, że istnieje pewien
bardzo specyficzny rodzaj filmu, w którym niekoniecznie się śpiewa (chociaż
czasami i owszem), ale sposób wyrażania emocji, szerokość gestu, wystawność pochodzi
prosto z opery, przynajmniej tej sprzed epoki regietheatru. Przykładem najprostszym jest zapewne „Ojciec
chrzestny”, określany jako „opera gangsterska” od pierwszej części, czyli
jeszcze zanim Coppola postanowił zakończyć część trzecią i ostatnią finałem
operowym w sensie zarówno przenośnym jak dosłownym. Już pomysł, aby dziedzic
mafijnej dynastii zamiast przejmować familijny interes wolał niepewną karierę tenora
wydaje się ciekawy. A jeszcze bardziej interesująca a przy tym rozdzierająca
jest końcowa masakra na schodach teatru, kiedy rodzina opuszcza go po debiucie młodzieńca
w „Rycerskości wieśniaczej” i dostaje
pod wrogi ostrzał. Kula przeznaczoną dla Michaela Corleone trafia jego córkę i
pozostajemy wizją starego „capo di tutti capi” dźwigającego ciało ukochanego
dziecka, które zapłaciło z jego grzechy. Na własny użytek do tego samego typu
przyporządkowałam film, który kulturowo na pozór niewiele ma wspólnego z
europejsko rozumianą operą ani też z Europą w ogóle. Nakręcono go daleko od
niej, w Chinach, ale klimat, krwawa
intryga w której seks i władza są ze sobą ciasno splecione i wreszcie sposób, w
jaki Zhang Yimou to wszystko pokazuje zawsze kojarzył mi się z operą
europejskiego chowu. W Polsce obraz nosił prosty tytuł „Cesarzowa”, ale o ile
bardziej działa na wyobraźnię i brzmi operowo „Klątwa złotego kwiatu” ….
piątek, 9 października 2015
Start sezonu transmisyjnego - "Wesele Figara" z ROH i "Trubadur" z Met
David
McVicar to prawdziwy dziwak. Dziś, kiedy spektakle operowe mają przede
wszystkim wyrażać lęki i obsesje dręczące inscenizatorów zaś autorskie
założenia stają się tylko pretekstem , często bardzo dla reżyserskiej wizji
niewygodnym a czasem wręcz niepotrzebnym on niewzruszenie działa po swojemu. Z
licznych produkcji sir Davida zapewne nikt nie wywnioskowałby co go męczy i
przeraża (bywają pewne tropy, ale nigdy nie podane w stylu „łopatą po oczach”).
Reżyser, który pracuje tak, że kompozytor i librecista mogliby się do swego
dzieła przyznać nawet nie słysząc muzyki jest teraz na wagę złota. A przy tym
szacunek dla twórców utworu wcale nie przeszkadza mu w rozwijaniu własnej
inwencji. Tyle, że ona jest skierowana na podkreślenie tego, we wziętej na
warsztat operze wydaje się ważne, a nie na mroczną podróż do własnego wnętrza.
Mnie to cieszy, bo mimo rosnącej otwartości na eksperyment i poszukiwania bywam
bardzo zmęczona przedstawieniami, które stanowią właściwie ciągle ten sam
autoportret inscenizatora, takie sceniczne selfie. I nie pozostaję samotna – produkcje
McVicara zazwyczaj są akceptowane przez
publiczność (co dla dużej części reżyserów stanowi coś w rodzaju obelgi
świadcząc o niedostatecznym stopniu nowoczesności) i trzymają się w repertuarze
długo. Przypadek zdarzył, że tegoroczny sezon transmisji z dwóch
najważniejszych teatrów operowych po obu stronach Wielkiej Wody rozpoczęły
takie właśnie, dobrze już znane i oswojone spektakle McVicara: „Trubadur” w Met
i „Wesele Figara” w ROH . Przy tym po raz pierwszy polscy widzowie mogli
dołączyć do międzynarodowej widowni obserwującej wydarzenia artystyczne z
Londynu na żywo, na wielkim ekranie kinowym. Przekażcie tę wiadomość, drodzy
Czytelnicy tym zaprzyjaźnionym operomaniakom, którzy jeszcze nie wiedzą, bo
frekwencja (przynajmniej w Warszawie) była mocno taka sobie. A warto było
pofatygować się i wyjść z domu mimo iż to „Wesele” idealnym trudno nazwać. Sama
produkcja jest znana także z zapisu na DVD, nie będę się więc o niej
rozpisywać. Ma w sobie odpowiednią dawkę humoru i energii, charakteryzuje
drobiazgowym, doskonałym opracowaniem ruchu scenicznego i w niczym nie
zaszkodziło jej przeniesienie w wiek dziewiętnasty – czasy Dickensa. McVicar ma
, oprócz już tu wymienionych tę zaletę, że nie przeszkadza śpiewakom, a pomaga
im stworzyć postaci nie żądając, żeby grali przeciwko nim lub własnej
fizyczności. W tym konkretnym przypadku może tylko akrobacje Cherubina na
drabinie są nieco ryzykowne. Kate Lindsey poradziła sobie z tym problemem
sposób godny podziwu, jak z całą rolą Cherubina. A nie jest to rzecz łatwa do
zagrania, chociaż bardzo efektowna. Lindsey, którą warunki fizyczne
predestynują do partii spodenkowych ma prawdziwy talent aktorski, zaś wokalnie
była świetna , zwłaszcza „Voi che sapete” zachwyciło mnie bez reszty. Erwin
Schrott śpiewał Figara już na premierze tej produkcji 9 lat temu i chociaż jego
interpretacja trochę się przez ten okres zmieniła pozostaje jednym z
najlepszych współczesnych Figarów. Co w czasach, gdy wykonują te rolę Luca
Pisaroni i Bryn Terfel stanowi wyczyn
niepośledni. Jego Susanna, Sophie Bevan wydała mi się poprawna i nic ponad to.
Do takiego sobie wrażenia przyczynił się być może stres nagłego zastępstwa za
Anitę Hartig, której nieobecności bardzo żałowałam. Moja ocena Ellie Dehn może być nieobiektywna, bo wspomnienie jej
fatalnej Donny Anny z BSO ciągle mam w
uszach. Przyznaję jednak, że jako Hrabina, chociaż również daleka od ideału
sprawdziła się lepiej, chociaż z górą skali i intonacją, zwłaszcza w „Porgi Amor”
miała problemy. Stephane Degout, dzięki któremu znalazłam się na kinowej
widowni nie zawiódł mnie wokalnie brawurowo pokonując niemałe trudności
karkołomnej arii Hrabiego. Jako postać wydał mi się nieco za delikatny i … zbyt
sympatyczny. Z ról drugoplanowych wyróżnić należy Carlo Lepore – Bartola i
Krystiana Adama (Krzeszowiaka) – Basilia. Nie wiem dlaczego ten ostatni podjął
się ów drobiazg wykonać, ale efekt był świetny. Trudno mi też ocenić, czy pewną hałaśliwość
orkiestry przypisać nagłośnieniu Multikina czy też batucie Ivora Boltona, w
każdym razie wyważenie planów dźwiękowych mogło być lepsze, a niektóre tempa
nieco mniej dziarskie.
Transmisje z Met rozpoczęły się w sezonie od „Trubadura” i nie był to
spektakl jakich wiele. Tym razem nie za sprawą faworytki dyrektora Petera Gelba
i amerykańskiej publiczności Anny Netrebko. Tym razem fetowano powrót na scenę
Dmitri Hvorostovskiego, którego nieobecność nie była długa, ale niepokój o jego
losy nie tylko artystyczne ale po prostu o życie wielki i uzasadniony. Trudno
pisać o takim występie bo pochwały brzmią podejrzanie a ganić nie bardzo
wypada. Zanim jednak o Hrabim Lunie na chwilę powrócę do reżysera. Mamy
ostatnio prawdziwy wysyp „Trubadurów” i każdy może przebierać w produkcjach
według gustu. McVicar potraktował tę operę jak każdą inną: z szacunkiem dla
tekstu i bez napinki. Wielbicielom odkrywania nowych sensów i szybkiej jazdy
bez trzymanki spektakl wyda się nudny.
Dla mnie jest neutralny. Pewnie go znacie, bo był już (chyba nawet dwukrotnie w
różnych obsadach) pokazywany w ramach cyklu transmisyjnego Met. Bieżąca odsłona
zapisze się w pamięci dzięki co najmniej dwóm kreacjom wokalnym, ale właściwie
wszystkie główne role były na wysokim poziomie. Żałowałam Yonghoona Lee,
któremu recenzenci poświęcili mało uwagi przypominając sobie o tytułowym
bohaterze opery po wszystkich peanach na
cześć rosyjskiego duetu albo nawet i to nie. To prawda, że trochę się
odzwyczailiśmy od śpiewaków stosujących „starożytną” metodę stand and deliver
doprawioną kilkoma gwałtownymi gestami z dawno minionej epoki. Tym niemniej pan
Lee dysponuje niezłym, ładnym głosem, wokalnie się jako Manrico sprawdza i
warto o nim wspomnieć. Ferrando - Štefan Kocán okazał się w porządku i tyle. Dla Dolory Zajick Azucena stanowi rolę wizytówkę – debiutowała nią na
scenie 1986 (San Francisco Opera), dwa lata później po raz pierwszy stanęła na
deskach Met jako nieszczęsna Cyganka. W
czasie przerwy w spektaklu wspominała to ostatnie wydarzenie jako dosyć
przerażające, bo Manricem był Pavarotti. Dziś, po prawie 30 latach śpiewania
Azuleny Zajick osiągnęła w niej wokalne mistrzostwo. Mimo upływu czasu nadal
dysponuje pewną górą i znakomitym rejestrem piersiowym, ma też własną koncepcję
postaci. Koncepcja ta nie każdemu odpowiada, bo Azucenę niektórzy lubią
bardziej krwistą i wściekłą, mnie taka nieco cieplejsza niż zazwyczaj bohaterka
odpowiada. O muzyczno głosowej stronie
partii Leonory w wykonaniu Netrebko wiele już napisano ( także ja), można tylko
powtórzyć zachwyty nad bogactwem i urodą jej sopranu, dobrym legato itd i
powrócić do wątpliwości w sprawie zmniejszonej ruchliwości głosu i wątpliwej
koloratury. Lubię jej Leonorę, ale tym razem miałam wrażenie, że
przynajmniej w kwestii aktorskiej ktoś zawalił robotę. Winę jestem skłonna
przypisać reżyserce wznowienia, która ewidentnie divy nie dopilnowała. Netrebko
ma wyraźną skłonność do zbyt szerokiego gestu i szarżuje czasem bez
miłosierdzia. Czujny inscenizator jest w stanie to opanować i wziąć temperament
swojej artystki w karby. Tym razem się nie udało. Dmitri Hvorostovsky na szczęście był bohaterem
wieczoru z przyczyn przede wszystkim artystycznych. Świetnie się słuchało jego
głosu (właściwie mającemu te same zalety co u jego rodaczki, przede wszystkim
nasyconą, ciemną, głęboką barwę) pewnie prowadzonego przez wszystkie rejestry
(z troszkę napiętą górą), jego
frazowania, wreszcie interpretacji. No i oczywiście dzieliłam z resztą
publiczności wielką radość z powrotu Dimy i nadzieję na jego całkowite
wyzdrowienie. Zdecydowanie, tego wieczoru w Met najważniejszy był nie dyrygent Marco Armiliato sprawnie prowadzący całość, nie sopranowa
gwiazda, nie tenor wreszcie, tylko białowłosy baryton z Syberii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)