środa, 2 marca 2016

Codzienny wieczór w Teatrze Wielkim - "Latający Holender"



To miał być post o czymś zupełnie innym. Obejrzałam ostatnio dwie operowe transmisje i chciałam Wam o tym opowiedzieć, ale okazało się, że, w zasadzie  - nie ma o czym. Paryski „Mitridate”, w którym zawiódł na całej linii mój ulubieniec Michael Spyres , scenę zalegała głęboka ciemność, dyrygentce gdzieś bardzo się spieszyło i tylko Sabine Devieilhe  błyszczała na tle przeciętnie śpiewającej obsady  nie był wart zawracania Państwu głowy. To samo można powiedzieć o wiedeńskiej „Rusałce”  -Camilla Nylund brzmiała poprawnie, Klaus Florian Vogt popiskiwał cichutko skutecznie zagłuszany przez orkiestrę i tylko Jongmin Park nie zepsuł partii Wodnika. Wszyscy oni ubrani zostali w okropnej, absurdalnej brzydoty kostiumy a reżyseria … ech, szkoda gadać. Tematem niejako zastępczym został w tej sytuacji warszawski „Latający Holender”. Przedstawienie grane jest od kilku lat, ale tym razem w roli tytułowej miał wystąpić Andrzej Dobber, więc już na początku sezonu zaopatrzyłam się w bilet. Nasz baryton najwyraźniej swój udział odwołał, o czym zawiadomiono w sposób typowy dla TWON  - żadnej specjalnej informacji na stronie, żadnych wyjaśnień  - tylko w obsadzie zmieniło się, na jakieś 10 dni przed spektaklem nazwisko. Nie wiem więc, czy mam współczuć p. Dobberowi złożonemu chorobą , czy też zmienił on zdanie co do wykonywania tej konkretnej partii. Cokolwiek się wydarzyło, skutkiem tego znalazłam się na widowni Teatru Wielkiego troszkę bez sensu, bo chociaż „Holendra” kocham, to jednak wspomnienia z pierwszego zetknięcia z produkcją Trelińskiego mam bardzo mieszane. Pamiętam  kiepskiego dyrygenta, niezłą obsadę, kilka pięknych obrazów, ale wszystko to utopione (nomen omen) przez reżysera. Z dezynwolturą swawolnego dziecięcia chlapiącego sobie beztrosko we własnej wannie Treliński postanowił pochlupotać i popluskać w akwenie znacznie większym. Po latach dyrektorowania największej scenie w Europie nie dowiedział się on najwyraźniej, że w operze najważniejszy jest dźwięk a muzyki pod żadnym pozorem zagłuszać nie należy. Przypomniały mi się przy tej okazji rozrywki nadbrzeżne  zafundowane biednym gościom przez niezapomnianą Hiacyntę Bucket.  Skoro jednak przeznaczenie przywiodło mnie na widownię postanowiłam wykorzystać doświadczenia i przede wszystkim usiąść w bezpiecznej odległości od sceny. Widok na przepiękną scenografię Borisa Kudlicki znacznie lepszy z dystansu a i pojawiła się nadzieja, że pluski oraz chlupoty mniej będą „rzucać mnie się na uszy”. Byłam też trochę ciekawa czy przez te prawie cztery lata produkcja jakoś ewoluowała, może dokonano  przynajmniej drobnych korekt i chlapią mniej?  Przy tej okazji pojawiła się też możliwość zobaczenia jak też w „moim” teatrze operowym wygląda dzień jak co dzień, a dawno już tego nie sprawdzałam.  Moje nadzieje na udany wieczór wiązały się głównie z dyrygentką Keri-Lynn Wilson, która daje sobie nieźle radę z naszą orkiestrą i z obsadą drugoplanową, niezmienną od premiery a dobrze wspominaną. Z protagonistów znany mi i lubiany jest tylko Aleksander Teliga, inni pozostawali całkowitą białą kartą. Jak to zazwyczaj bywa nadzieje spełniły się tylko po części. Powinnam przewidywać, że reżyser przywiązany jest do swojej koncepcji i w żadnym razie nie pozwoli ograniczyć niepożądanych efektów dźwiękowych. Miałam nieodparte wrażenie, że zraszacze pracują jeszcze głośniej niż to pamiętałam, zaś cała obsada ze szczególnym uwzględnieniem tancerzy mogłaby wypisać na sztandarze „chlupoczemy i jesteśmy z tego dumni”. Nie winię ich oczywiście – winien jest wyłącznie Treliński. Nadal też nie pojmuję dlaczego Sternik nosi w trzecim akcie suknię ślubną, marynarze tańczą walca w duecie i co też oznacza wielka, srebrna, dyskotekowa kula (trywialne tłumaczenie, że księżyc  wydaje się za proste). Żeby nie skupiać się wyłącznie na minusach dodam, że niektóre obrazy przechowywane we wdzięcznej pamięci pozostały piękne i tajemnicze. Od strony czysto muzycznej sukces spektaklu był połowiczny. Wilson rzeczywiście sprawdziła się znacznie lepiej niż jej poprzednik, chociaż zaczęło się kiepsko. Z każdym taktem było jednak coraz lepiej. Niestety chór męski nie zrobił na mnie tym razem dobrego wrażenia, był nie do końca zborny zwłaszcza w swoim koronnym numerze na początku trzeciego aktu. Wyrzucenie z pracy po wielu naprawdę owocnych latach Bogdana Goli nie zaowocowało utrzymaniem wysokiej jakości, do której nas przyzwyczaił. Mateusz Zajdel rozwinął przez kilka lat wolumen głosu, ale nabrał też specyficznej maniery atakowania wysokich dźwięków za pomocą troszkę dziwnych „podjazdów”. Ogólnie wciąż jest to dobry Sternik. Anna Lubańska pozostaje klasą sama dla siebie, podobnie Aleksander Teliga, który śmiało mógłby zaprezentować swojego Dalanda na każdej scenie świata. O Danielu Kirchu w roli Erika wolałabym jak najszybciej zapomnieć. Egils Silins rozpoczął nieudanym monologiem Holendra, głos brzmiał sucho i czasami najzwyczajniej nie było go słychać. To już jednak kwestia specyficznej akustyki Teatru Wielkiego – tę scenę trzeba doskonale znać, żeby wiedzieć gdzie są w niej czarne dziury pochłaniające dźwięk. W miarę rozwoju akcji Silins ujawnił bardzo ładny i wcale niemały głos, w sumie jego występ będę wspominać dobrze. Największą atrakcją wieczoru okazała się jednak Erika Sunnegårdh jako Senta. Szwedzko-amerykańska śpiewaczka ma w tej partii bogate doświadczenie, dysponuje też pięknym w barwie, ciepłym sopranem, który ani razu nie zabrzmiał krzykliwie czy nawet ostro. U Senty to znaczący atut. I właśnie pierwsze spotkanie ze sztuką wokalną Eriki Sunnegårdh powoduje, iż nie żałuję tej wyprawy do TWON mimo krańcowo niesprzyjającej aury na zewnątrz.






1 komentarz:

  1. Podzielam ubolewanie nad chlupotaniem. Pamiętam koszmarnego "Trubadura" w Poznaniu, gdzie przez cztery bite akty ciurkało z fontanny, nie wiadomo po co tam w ogóle ustawionej.

    OdpowiedzUsuń