poniedziałek, 8 sierpnia 2016

"Purytanie" z Madrytu

„Purytanie”, ostatnia opera Belliniego skupia w sobie wszystkie zalety i wady kompozytorskiego stylu swego autora i przyznaję, że mam z nią pewien kłopot. Doceniam delikatność i migotliwość tej muzyki, wspaniałą inwencję melodyczną, a wreszcie subtelność. Niestety zazwyczaj dzieła  Belliniego dłużą mi się niemiłosiernie a jego bohaterki wydają dziwnie bezkrwiste. To przekonanie dzielę z Anną Netrebko, która śpiewając Elvirę w Met z figlarnym uśmiechem powiedziała, że to postać nieco jednowymiarowa – „ciągle Arturo i Arturo i nic więcej”. Jest z protagonistką i ten problem, że chociaż na scenie mamy dziewczę o tak kruchej konstrukcji psychicznej, że lada powiew wietrzyka (nie mówiąc już o burzy) przyprawia ją o atak obłędu to rola wymaga od śpiewaczki żelaznej kondycji. Wymaga się jej również od tenora a i baryton oraz bas mają co robić i nie mogą narzekać na brak materiału muzycznego. Dodając do tego role drugoplanowe  i wyjątkowo zapracowany chór otrzymujemy mniej więcej trzy godziny muzyki wprawdzie bardzo pięknej, ale jakoś dziwnie monotonnej. Osoby wrażliwe na melancholijną słodycz będą słuchając jej czuły się znakomicie, o ile znajdą się wykonawcy godni swoich ról, a o to niełatwo. Oczywiście kwestia nie w absencji odpowiednich głosów, bo te są, ale wyszkoleniu. I zupełnie nie wiem dlaczego dotyczy to jakoś zdecydowanie bardziej sopranów niż tenorów. O ile tenorzy świadomi tego, czym jest belcanto i jak w tym stylu śpiewać należy jeszcze się zdarzają z sopranistkami sytuację już można określić jako bardzo trudną, zmierzającą ku beznadziejnej. Obawiam się, że  na polepszenie liczyć nie można  i przykładamy do tego rękę my, publiczność oklaskując entuzjastycznie interpretacje w najlepszym wypadku kontrowersyjne. Bardziej jeszcze przerażająca wydaje się ignorancja zawodowych krytyków muzycznych i boję się i to wszystko razem grozi zupełnym zanikiem stylu belcantowego. Co dziś recenzowane przedstawienie potwierdza, ale zanim o tym, trochę o produkcji. Podpisał ją Emilio Sagi, który zazwyczaj unika elementów szokujących, ale jakiś własny ślad usiłuje na realizowanej operze odcisnąć. W wypadku madryckich „Purytanów”  polega to głównie na scenografii, która wydała mi się  lekko absurdalna. Zestawienie drewnianych pomostów nie pierwszej świeżości i przestrzeni zasypanej piaskiem z „kryształowymi” żyrandolami nijak nie ma sensu. A żyrandole owe są najwyraźniej szalenie ważne, bo w miarę posuwania się akcji zjeżdżają coraz niżej, by w końcu dolny ich rząd dotykał podłogi. Dlaczego? Inna sprawa z brudnawym piaskiem, który udowadnia, iż reżyser wie, jaka jest w kwestii inscenizacji oper bieżąca moda. Kiedyś zalewano scenę wodą i chlupotano niemiłosiernie, teraz grzebiemy się w piaskownicy od czasu do czasu znacząco przesypując ziarenka między palcami lub też rzucając garściami w momentach szczególnego napięcia. Co zapewne ma być znakiem głębi. Dodatkowo historyzujące kostiumy są z różnych parafii, ale za to ładne (szczególnie Elvira powinna podziękować projektantowi za twarzową suknię i peruki). Akcję przeprowadzono bezboleśnie nie narażając publiczności na jakieś wstrząsające pomysły inscenizacyjne. Zdziwiła mnie tylko Elvira snująca się po scenie ze świecącym półksiężycem w objęciach, ale może to znak jej duchowego bliźniactwa z „Lunatyczką” Aminą. Natomiast ucieszyłam się bardzo, że za pulpitem dyrygenckim nie stanął tym razem Michele Mariotti, który w ostatnich czasach jakoś „Purytanów” zmonopolizował z takim sobie skutkiem. Evelino Pidò  zaproponował interpretację bardziej stylową i wyważoną, ale niepozbawioną temperamentu i zrobił na mnie dobre wrażenie. Wprost przeciwnie niż Diana Damrau, o której pisałam już wielokrotnie przy okazji jej występów w belcantowych operach. Nieszczęście z tą śpiewaczką nadal to samo – podczas, gdy Evira to postać mglista, migotliwa i prawie unosząca się kilka centymetrów nad sceną Damrau jest konkretna, przyziemna i hałaśliwa a dotyczy to zarówno kwestii wokalnej jak aktorskiej ekspresji (ona potrzebuje wzięcia w karby przez reżysera wiedzącego dokładnie, czego chce, wtedy potrafi osiągnąć w tym względzie znakomite rezultaty). Przy tym nienajlepiej posługuje się legato i cudowna włoska kantylena gdzieś umyka. Kolejny raz przychodzi mi wyznać, że nigdy nie zrozumiem usilnego lansowania tej sopranistki na królową belcanta, bo nie ma o nim większego pojęcia. Żeby uzyskać na to dowód wystarczy posłuchać jej scen z Javierem Camareną – stylowo są to dwa różne światy i tylko ten tenora właściwy. Camarena aktorsko jest żaden, ale zupełnie traci to znaczenie kiedy otwiera usta – piękny, promienny głos, z podziwu godną łatwością atakowane górne dźwięki, a nade wszystko – autentyczne belcanto. Trzeci akt „Purytanów” jest zapewne dla artysty lirycznego równie wyczerpujący jak trzeci akt „Tristana” dla heldentenora, Camarena podołał bez śladu zmęczenia. Tym razem jeden z moich ulubionych barytonów, Ludovic Tézier  trochę mnie zawiódł – nie śpiewał źle, ale ozdobniki w arii były całkowicie puszczone a całość brzmiała tak, jakby Riccardo czytał książkę telefoniczną a nie rozpaczał po utracie ukochanej. Miklós Sebestyén  jako lord Walton sprawił się nieźle, w „Suoni la tromba” jednak głosy basa i barytona zlewały się w jedno, za małe zróżnicowanie barwy u panów. Annalisa Stroppa   zaskoczyła mnie pozytywnie. Pierwszy raz spotkałam się z tą mezzosopranistką przy okazji nagrania „I Due Figaro” i bardzo mi się ona wówczas nie podobała.  Minęło kilka lat i początkująca wtedy śpiewaczka porzuciła irytującą manierę wokalną i zaprezentowała ładnie brzmiący głos i bardzo przyzwoite wykonawstwo. Madrycki chór zaprezentował się od najlepszej strony.
PS. Zgodnie ze swoim zwyczajem Teatro Real zaangażował dwie wymieniające się obsady. Troszkę mi żal, że nie usłyszałam  Venery Gimadievej, bo wydaje mi się ona doskonałym materiałem na Elvirę, ale do transmisji wybrano spektakl z gwiazdą… Może następnym razem.
https://www.youtube.com/watch?v=Q7g4HU0THWM







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz