„Purytanie”,
ostatnia opera Belliniego skupia w sobie wszystkie zalety i wady
kompozytorskiego stylu swego autora i przyznaję, że mam z nią pewien kłopot.
Doceniam delikatność i migotliwość tej muzyki, wspaniałą inwencję melodyczną, a
wreszcie subtelność. Niestety zazwyczaj dzieła
Belliniego dłużą mi się niemiłosiernie a jego bohaterki wydają dziwnie
bezkrwiste. To przekonanie dzielę z Anną Netrebko, która śpiewając Elvirę w Met
z figlarnym uśmiechem powiedziała, że to postać nieco jednowymiarowa – „ciągle
Arturo i Arturo i nic więcej”. Jest z protagonistką i ten problem, że chociaż
na scenie mamy dziewczę o tak kruchej konstrukcji psychicznej, że lada powiew
wietrzyka (nie mówiąc już o burzy) przyprawia ją o atak obłędu to rola wymaga
od śpiewaczki żelaznej kondycji. Wymaga się jej również od tenora a i baryton
oraz bas mają co robić i nie mogą narzekać na brak materiału muzycznego.
Dodając do tego role drugoplanowe i
wyjątkowo zapracowany chór otrzymujemy mniej więcej trzy godziny muzyki
wprawdzie bardzo pięknej, ale jakoś dziwnie monotonnej. Osoby wrażliwe na
melancholijną słodycz będą słuchając jej czuły się znakomicie, o ile znajdą się
wykonawcy godni swoich ról, a o to niełatwo. Oczywiście kwestia nie w absencji
odpowiednich głosów, bo te są, ale wyszkoleniu. I zupełnie nie wiem dlaczego
dotyczy to jakoś zdecydowanie bardziej sopranów niż tenorów. O ile tenorzy
świadomi tego, czym jest belcanto i jak w tym stylu śpiewać należy jeszcze się
zdarzają z sopranistkami sytuację już można określić jako bardzo trudną,
zmierzającą ku beznadziejnej. Obawiam się, że
na polepszenie liczyć nie można i
przykładamy do tego rękę my, publiczność oklaskując entuzjastycznie
interpretacje w najlepszym wypadku kontrowersyjne. Bardziej jeszcze
przerażająca wydaje się ignorancja zawodowych krytyków muzycznych i boję się i
to wszystko razem grozi zupełnym zanikiem stylu belcantowego. Co dziś
recenzowane przedstawienie potwierdza, ale zanim o tym, trochę o produkcji.
Podpisał ją Emilio Sagi, który zazwyczaj unika elementów szokujących, ale jakiś
własny ślad usiłuje na realizowanej operze odcisnąć. W wypadku madryckich
„Purytanów” polega to głównie na
scenografii, która wydała mi się lekko
absurdalna. Zestawienie drewnianych pomostów nie pierwszej świeżości i
przestrzeni zasypanej piaskiem z „kryształowymi” żyrandolami nijak nie ma
sensu. A żyrandole owe są najwyraźniej szalenie ważne, bo w miarę posuwania się
akcji zjeżdżają coraz niżej, by w końcu dolny ich rząd dotykał podłogi.
Dlaczego? Inna sprawa z brudnawym piaskiem, który udowadnia, iż reżyser wie,
jaka jest w kwestii inscenizacji oper bieżąca moda. Kiedyś zalewano scenę wodą
i chlupotano niemiłosiernie, teraz grzebiemy się w piaskownicy od czasu do
czasu znacząco przesypując ziarenka między palcami lub też rzucając garściami w
momentach szczególnego napięcia. Co zapewne ma być znakiem głębi. Dodatkowo
historyzujące kostiumy są z różnych parafii, ale za to ładne (szczególnie Elvira
powinna podziękować projektantowi za twarzową suknię i peruki). Akcję przeprowadzono
bezboleśnie nie narażając publiczności na jakieś wstrząsające pomysły
inscenizacyjne. Zdziwiła mnie tylko Elvira snująca się po scenie ze świecącym
półksiężycem w objęciach, ale może to znak jej duchowego bliźniactwa z
„Lunatyczką” Aminą. Natomiast ucieszyłam się bardzo, że za pulpitem dyrygenckim
nie stanął tym razem Michele Mariotti, który w ostatnich czasach jakoś
„Purytanów” zmonopolizował z takim sobie skutkiem. Evelino Pidò zaproponował
interpretację bardziej stylową i wyważoną, ale niepozbawioną temperamentu i
zrobił na mnie dobre wrażenie. Wprost przeciwnie niż Diana Damrau, o której
pisałam już wielokrotnie przy okazji jej występów w belcantowych operach.
Nieszczęście z tą śpiewaczką nadal to samo – podczas, gdy Evira to postać mglista,
migotliwa i prawie unosząca się kilka centymetrów nad sceną Damrau jest
konkretna, przyziemna i hałaśliwa a dotyczy to zarówno kwestii wokalnej jak
aktorskiej ekspresji (ona potrzebuje wzięcia w karby przez reżysera wiedzącego
dokładnie, czego chce, wtedy potrafi osiągnąć w tym względzie znakomite
rezultaty). Przy tym nienajlepiej posługuje się legato i cudowna włoska
kantylena gdzieś umyka. Kolejny raz przychodzi mi wyznać, że nigdy nie
zrozumiem usilnego lansowania tej sopranistki na królową belcanta, bo nie ma o
nim większego pojęcia. Żeby uzyskać na to dowód wystarczy posłuchać jej scen z
Javierem Camareną – stylowo są to dwa różne światy i tylko ten tenora właściwy.
Camarena aktorsko jest żaden, ale zupełnie traci to znaczenie kiedy otwiera
usta – piękny, promienny głos, z podziwu godną łatwością atakowane górne
dźwięki, a nade wszystko – autentyczne belcanto. Trzeci akt „Purytanów” jest
zapewne dla artysty lirycznego równie wyczerpujący jak trzeci akt „Tristana”
dla heldentenora, Camarena podołał bez śladu zmęczenia. Tym razem jeden z moich
ulubionych barytonów, Ludovic Tézier trochę mnie zawiódł – nie śpiewał
źle, ale ozdobniki w arii były całkowicie puszczone a całość brzmiała tak,
jakby Riccardo czytał książkę telefoniczną a nie rozpaczał po utracie
ukochanej. Miklós Sebestyén jako lord Walton sprawił się nieźle, w „Suoni
la tromba” jednak głosy basa i barytona zlewały się w jedno, za małe
zróżnicowanie barwy u panów. Annalisa Stroppa zaskoczyła mnie
pozytywnie. Pierwszy raz spotkałam się z tą mezzosopranistką przy okazji
nagrania „I Due Figaro” i bardzo mi się ona wówczas nie podobała. Minęło kilka lat i początkująca wtedy śpiewaczka
porzuciła irytującą manierę wokalną i zaprezentowała ładnie brzmiący głos i
bardzo przyzwoite wykonawstwo. Madrycki chór zaprezentował się od najlepszej
strony.
PS.
Zgodnie ze swoim zwyczajem Teatro Real zaangażował dwie wymieniające się
obsady. Troszkę mi żal, że nie usłyszałam
Venery Gimadievej, bo wydaje mi się ona doskonałym materiałem na Elvirę,
ale do transmisji wybrano spektakl z gwiazdą… Może następnym razem.https://www.youtube.com/watch?v=Q7g4HU0THWM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz