czwartek, 18 sierpnia 2016

"Walkiria" w Bayreuth

Miejsce akcji: Bayreuth, reżyser spektaklu Frank Castorf. Każda z tych składowych osobno wystarczyłaby , żeby mnie zniechęcić do oglądania. A jednak … Na drugiej szali znalazło się nazwisko debiutującej na festiwalu w dość nagłym zastępstwie  Heidi Melton i to wystarczyło, bym mimo wszystko dała szansę produkcji, która miała premierę 3 lata temu, a mimo to nie wiedziałam o niej nic. A nie wiedziałam, bo w następstwie uprawianej przez tamtejsze szefostwo prymitywnej i wrzaskliwej polityki skandalu zaczęłam unikać przedstawień z Zielonego Wzgórza nie chcąc się wzdrygać i denerwować – szkoda życia! Tym niemniej czasem warto się przełamać i dać odpór własnym, zastygającym powoli w beton przekonaniom.  Tak zrobiłam i bardzo się z tego cieszę, nie tylko dlatego, że Melton mnie nie zawiodła. „Walkiria” jest moją ulubioną częścią tetralogii i pewnie długo mogłabym wymieniać argumenty na jej rzecz. Ponieważ jednak trudno by mi było analizować partytury od strony muzykologicznej (zostawmy to osobom merytorycznie przygotowanym) ograniczę się do przyczyny podstawowej -  libretta zawierającego dwie wspaniałe, równoważne historie miłosne. Tekst mamy w „Walkirii” zwarty i stawiający bohaterów w sytuacjach, w których wybór między tym, co się uczynić powinno, a tym, co się zrobić musi nie istnieje. Bo jeśli się namiętnie, z pasją przekraczającą granice powinności kocha żadnego wyboru nie ma. Przy tym „Walkiria” to jedyne libretto Wagnera, w którym nie żąda on od kobiety największego poświęcenia dla mężczyzny, odwrotnie – Siegmund odrzuca cuda Walhalli dla Sieglinde. Pewnie się Państwo domyślają, że z kolei fragmentem  wzruszającym mnie najbardziej, zawsze i nieodmiennie pozostaje duet Siegmunda i Brünnhilde  a w nim słowa „So grusse mir Walhall…” Przy tak emocjonalnym stosunku do samego dzieła, proszę się nie dziwić, że w mej głowie zamęt i najgorsze przewidywania nazwisko Franza Castorfa wywołać musiało.  Kto je zna, ten wie o co chodzi, kto nie może się posiłkować wydaną u nas 3 lata temu książką Robina Detje „Castorf. Prowokacja dla zasady”, której już tytuł wiele wyjaśnia (a zawartość jest jeszcze ciekawsza, polecam). Przy tym obejrzałam sobie dokładnie liczne zdjęcia z pozostałych części tetralogii i z pewnością nie chcę tracić czasu na wersję wideo. Ale „Walkiria”… Tak, oczywiście – Castorf nie wytrzymał i przeniósł akcję do … Azerbejdżanu na sekundy przed wybuchem II Wojny Światowej i związał ją (jak i resztę tetralogii) z przemysłem naftowym. Jaki ma to sens, poza szansą na wybudowanie na scenie imponujących i efektownych drewnianych konstrukcji wież wiertniczych nie mam pojęcia, należałoby zapytać reżysera (na pewno ma sporo do powiedzenia). Ale mimo wszystko udało mu się stworzyć widowisko wewnętrznie spójne i mające własny sens. Najważniejsze jednak, że potrafił pokazać więzi i zależności łączące bohaterów. Podobało mi się zróżnicowanie postaci Walkirii (żadnego cwałowania oczywiście nie ma) , które przestały być masą a zyskały twarze i indywidualności. Co nie znaczy, że nic mi w tej produkcji nie przeszkadzało. Przede wszystkim nadmiar projekcji wideo, które nie tylko pokazywały nam szczegóły  wydarzeń dziejących się w zakamarkach olbrzymiej dekoracji, ale też akcję uzupełniały i w pewien sposób komentowały. Mam wrażenie, iż jest to wyraźnie widoczna tendencja we współczesnych inscenizacjach operowych, tyle, że owe projekcje użyte w tak hojny sposób niejako „zamulają” zasadniczą akcję zamiast ją uzupełniać i nieuniknienie rozpraszają widza.  Były poza tym szczegóły przeciwko którym chętnie bym zaprotestowała. Oczywiście pokazanie Fricki i Wotana jako mieszczańskiego małżeństwa ma długą tradycję, ale czy naprawdę mąż musiał siedzieć w fotelu z gazetą a żona mu ją wyrywać ze złością (nawiasem mówiąc była to „Prawda”).  Były i inne elementy, które mnie nie przekonały, ale muszę przyznać iż ogólnie  rzeczywistość okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać.  Strona muzyczna spektaklu znalazła się w doświadczonych rękach Marka Janowskiego pod którego batutą orkiestra festiwalowa grała dosyć energicznie, na mój gust momentami troszkę za szybko. Mimo całego bagażu lat spędzonych z Wagnerem Janowski raczej nie zapewnia wrażeń transcendentalnych (co się zdarza Barenboimowi), zapewnia jednak wykonanie solidne. Czego nie da się powiedzieć o Christopherze Ventrisie, który miał problemy z górą, w średnicy brzmiał akceptowalnie (chociaż chciałoby się bogatszej barwy) a dole skali, tak ważnej akurat u Siegmunda trochę cienkawo. Szkoda, bo reszta obsady była świetna.  Z tym, że Sarah Connolly przyzwyczaiła mnie do takiej delikatnej głosowo Fricki i ja to u niej lubię, ale niektórzy mogliby się domagać większego wolumenu i ciemniejszej barwy. George Zeppenfeld okazał się standardowym Hundingiem, jak na mój gust nieco jednowymiarowo demonicznym, ale śpiewał dobrze. Heidi Melton była głosowo znakomitą Sieglide: ciepłą, o pięknej barwie wyrównanego we wszystkich rejestrach sopranu i belcantowym legato. Melton wyglądem przypomina dawne wagnerowskie divy co ją ogranicza interpretacyjnie (grubi ludzie przecież nie kochają, prawda?) . A jeśli komuś się nie podobała pod tym względem, to mam argument rozstrzygający na jej korzyść – jeśli nawet nie widziało się idealnej Sieglinde, to się ją słyszało, bo Melton jest z tych, co wszystko mają w głosie. Poza tym weszła w produkcję dość gwałtownie, bo podobno w trakcie prób Janowski uznał, że Jennifer Wilson jest za bardzo konkurencyjną Brünnhilde  zamiast być jedyną Sieglinde. Catherine Foster wydaje się być jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą współczesną Brünnhilde (może obok Stemme) i nie bez powodu. Oczywiście, nie da się tej roli wykonać bez słyszalnego wysiłku w głosie, ale co za blask i pewność intonacyjna! Odkryciem wieczoru stał się dla mnie John Lundgren, szwedzki baryton dramatyczny jako Wotan. Stworzył niesamowitą kreację aktorsko-wokalną która na długo pozostanie w mojej pamięci. Ma wszystko – głos zachwycający głębią i bogactwem odcieni, siłę, wyraz, charyzmę, wspaniały talent aktorski. Będę go tropić gdzie się da i już marzę, żeby go zobaczyć i usłyszeć jako Holendra, zwłaszcza, że monolog umieszczony na YT  jest fenomenalny. Kto wie, może się nawet przełamię i zajrzę do tegorocznego „Siegfrieda”, tylko po to, aby usłyszeć i zobaczyć Wędrowca.

P.S. Pierwszy link prowadzi do całego spektaklu, drugi jest dźwiękowym zapisem monologu Holendra w wykonaniu Johna Lundgrena. Warto!












2 komentarze:

  1. Trzy lata temu radiowa Dwójka transmitowała tę nową produkcję Ringu - reżyser został mocno wybuczany po każdej części. Prowadzący redaktorzy podali takie wytłumaczenie wątku naftowego: współczesnym złotem jest ropa, a dostęp do jej złóż zapewnia władzę i bogactwo, zatem ta ropa naftowa miała „robić” za złoto Renu… Nie pamiętam, czy sami na to wpadli, czy dowiedzieli się od reżysera. :)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, jak logicznie brzmi ... Cały ten naftowy idiotyzm uwidacznia się chyba w "Walkirii" najmniej (sądząc po zdjęciach) i pewnie dlatego nie miałam ochoty rzucić cegłą w telewizor. Chociaż przy Wotanie z "Prawdą" w rękach dostałam straszliwego ataku śmiechu.

    OdpowiedzUsuń