Miejsce akcji:
Bayreuth, reżyser spektaklu Frank Castorf. Każda z tych składowych osobno
wystarczyłaby , żeby mnie zniechęcić do oglądania. A jednak … Na drugiej szali
znalazło się nazwisko debiutującej na festiwalu w dość nagłym zastępstwie Heidi Melton i to wystarczyło, bym mimo
wszystko dała szansę produkcji, która miała premierę 3 lata temu, a mimo to nie
wiedziałam o niej nic. A nie wiedziałam, bo w następstwie uprawianej przez
tamtejsze szefostwo prymitywnej i wrzaskliwej polityki skandalu zaczęłam unikać
przedstawień z Zielonego Wzgórza nie chcąc się wzdrygać i denerwować – szkoda
życia! Tym niemniej czasem warto się przełamać i dać odpór własnym,
zastygającym powoli w beton przekonaniom.
Tak zrobiłam i bardzo się z tego cieszę, nie tylko dlatego, że Melton
mnie nie zawiodła. „Walkiria” jest moją ulubioną częścią tetralogii i pewnie
długo mogłabym wymieniać argumenty na jej rzecz. Ponieważ jednak trudno by mi
było analizować partytury od strony muzykologicznej (zostawmy to osobom
merytorycznie przygotowanym) ograniczę się do przyczyny podstawowej - libretta zawierającego dwie wspaniałe,
równoważne historie miłosne. Tekst mamy w „Walkirii” zwarty i stawiający
bohaterów w sytuacjach, w których wybór między tym, co się uczynić powinno, a
tym, co się zrobić musi nie istnieje. Bo jeśli się namiętnie, z pasją
przekraczającą granice powinności kocha żadnego wyboru nie ma. Przy tym
„Walkiria” to jedyne libretto Wagnera, w którym nie żąda on od kobiety
największego poświęcenia dla mężczyzny, odwrotnie – Siegmund odrzuca cuda
Walhalli dla Sieglinde. Pewnie się Państwo domyślają, że z kolei
fragmentem wzruszającym mnie
najbardziej, zawsze i nieodmiennie pozostaje duet Siegmunda i Brünnhilde a w nim słowa „So grusse mir Walhall…” Przy tak emocjonalnym stosunku do samego dzieła,
proszę się nie dziwić, że w mej głowie zamęt i najgorsze przewidywania nazwisko
Franza Castorfa wywołać musiało. Kto je
zna, ten wie o co chodzi, kto nie może się posiłkować wydaną u nas 3 lata temu
książką Robina Detje „Castorf. Prowokacja dla zasady”, której już tytuł wiele
wyjaśnia (a zawartość jest jeszcze ciekawsza, polecam). Przy tym obejrzałam
sobie dokładnie liczne zdjęcia z pozostałych części tetralogii i z pewnością
nie chcę tracić czasu na wersję wideo. Ale „Walkiria”… Tak, oczywiście –
Castorf nie wytrzymał i przeniósł akcję do … Azerbejdżanu na sekundy przed
wybuchem II Wojny Światowej i związał ją (jak i resztę tetralogii) z przemysłem
naftowym. Jaki ma to sens, poza szansą na wybudowanie na scenie imponujących i
efektownych drewnianych konstrukcji wież wiertniczych nie mam pojęcia,
należałoby zapytać reżysera (na pewno ma sporo do powiedzenia). Ale mimo
wszystko udało mu się stworzyć widowisko wewnętrznie spójne i mające własny
sens. Najważniejsze jednak, że potrafił pokazać więzi i zależności łączące
bohaterów. Podobało mi się zróżnicowanie postaci Walkirii (żadnego cwałowania
oczywiście nie ma) , które przestały być masą a zyskały twarze i
indywidualności. Co nie znaczy, że nic mi w tej produkcji nie przeszkadzało.
Przede wszystkim nadmiar projekcji wideo, które nie tylko pokazywały nam
szczegóły wydarzeń dziejących się w
zakamarkach olbrzymiej dekoracji, ale też akcję uzupełniały i w pewien sposób
komentowały. Mam wrażenie, iż jest to wyraźnie widoczna tendencja we
współczesnych inscenizacjach operowych, tyle, że owe projekcje użyte w tak
hojny sposób niejako „zamulają” zasadniczą akcję zamiast ją uzupełniać i
nieuniknienie rozpraszają widza. Były
poza tym szczegóły przeciwko którym chętnie bym zaprotestowała. Oczywiście
pokazanie Fricki i Wotana jako mieszczańskiego małżeństwa ma długą tradycję,
ale czy naprawdę mąż musiał siedzieć w fotelu z gazetą a żona mu ją wyrywać ze
złością (nawiasem mówiąc była to „Prawda”). Były i inne elementy, które mnie nie
przekonały, ale muszę przyznać iż ogólnie
rzeczywistość okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać. Strona muzyczna spektaklu znalazła się w
doświadczonych rękach Marka Janowskiego pod którego batutą orkiestra
festiwalowa grała dosyć energicznie, na mój gust momentami troszkę za szybko.
Mimo całego bagażu lat spędzonych z Wagnerem Janowski raczej nie zapewnia
wrażeń transcendentalnych (co się zdarza Barenboimowi), zapewnia jednak
wykonanie solidne. Czego nie da się powiedzieć o Christopherze Ventrisie, który
miał problemy z górą, w średnicy brzmiał akceptowalnie (chociaż chciałoby się
bogatszej barwy) a dole skali, tak ważnej akurat u Siegmunda trochę cienkawo.
Szkoda, bo reszta obsady była świetna. Z
tym, że Sarah Connolly przyzwyczaiła mnie do takiej delikatnej głosowo Fricki i
ja to u niej lubię, ale niektórzy mogliby się domagać większego wolumenu i
ciemniejszej barwy. George Zeppenfeld okazał się standardowym Hundingiem, jak
na mój gust nieco jednowymiarowo demonicznym, ale śpiewał dobrze. Heidi Melton
była głosowo znakomitą Sieglide: ciepłą, o pięknej barwie wyrównanego we
wszystkich rejestrach sopranu i belcantowym legato. Melton wyglądem przypomina
dawne wagnerowskie divy co ją ogranicza interpretacyjnie (grubi ludzie przecież
nie kochają, prawda?) . A jeśli komuś się nie podobała pod tym względem, to mam
argument rozstrzygający na jej korzyść – jeśli nawet nie widziało się idealnej
Sieglinde, to się ją słyszało, bo Melton jest z tych, co wszystko mają w
głosie. Poza tym weszła w produkcję dość gwałtownie, bo podobno w trakcie prób
Janowski uznał, że Jennifer Wilson jest za bardzo konkurencyjną Brünnhilde zamiast być jedyną Sieglinde. Catherine Foster
wydaje się być jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą współczesną Brünnhilde
(może obok Stemme) i nie bez powodu. Oczywiście, nie da się tej roli wykonać bez
słyszalnego wysiłku w głosie, ale co za blask i pewność intonacyjna! Odkryciem
wieczoru stał się dla mnie John Lundgren, szwedzki
baryton dramatyczny jako Wotan. Stworzył niesamowitą kreację aktorsko-wokalną
która na długo pozostanie w mojej pamięci. Ma wszystko – głos zachwycający
głębią i bogactwem odcieni, siłę, wyraz, charyzmę, wspaniały talent aktorski.
Będę go tropić gdzie się da i już marzę, żeby go zobaczyć i usłyszeć jako
Holendra, zwłaszcza, że monolog umieszczony na YT jest fenomenalny. Kto wie, może się nawet
przełamię i zajrzę do tegorocznego „Siegfrieda”, tylko po to, aby usłyszeć i
zobaczyć Wędrowca.
P.S. Pierwszy link prowadzi do całego spektaklu, drugi
jest dźwiękowym zapisem monologu Holendra w wykonaniu Johna Lundgrena. Warto!
Trzy lata temu radiowa Dwójka transmitowała tę nową produkcję Ringu - reżyser został mocno wybuczany po każdej części. Prowadzący redaktorzy podali takie wytłumaczenie wątku naftowego: współczesnym złotem jest ropa, a dostęp do jej złóż zapewnia władzę i bogactwo, zatem ta ropa naftowa miała „robić” za złoto Renu… Nie pamiętam, czy sami na to wpadli, czy dowiedzieli się od reżysera. :)
OdpowiedzUsuńDrusilla
No proszę, jak logicznie brzmi ... Cały ten naftowy idiotyzm uwidacznia się chyba w "Walkirii" najmniej (sądząc po zdjęciach) i pewnie dlatego nie miałam ochoty rzucić cegłą w telewizor. Chociaż przy Wotanie z "Prawdą" w rękach dostałam straszliwego ataku śmiechu.
OdpowiedzUsuń